czwartek, 25 lutego 2016

przyjdzie wiosna, deszcz spłynie na drogi

Uśmiechnęła się dziś do mnie z plakatu pani Korwin-Piotrowska, reklamująca jakieś swoje nowe arcydzieło. Widok jej poczciwej facjaty, jak to zwykle, uruchomił we mnie akcję hejtstart. Mówimy w końcu o damie, która sprawia wrażenie mniej rozgarniętego z dwóch polskich Korwinów, a to już nie lada wyczyn. Przy tym, zarabiając na życie głównie egzegezą wywiadów Tomasza Kammela dla "Pani Domu", czuje się uprawniona do występowania z pozycji arbitra elegancji właściwie w każdej kategorii tematycznej.

Skojarzyło mi się to z manewrem pana Camerona, który dla uzyskania określonych profitów rozpisał był referendum o wyjściu Albionu z UE. Straszył, straszył, aż elity sprzymierzonych narodów zgodziły się pójść na jakieś tam ustępstwa. I tak mnie uderzyło, że gdyby - przykładowo - w kolejnych perspektywach finansowych rzeczywiście przestały się znajdować fundusze dla RP, żaden z naszych przywódców nie miałby najmniejszych szans nawet na rozważenie tego typu manewru. Cały elektorat centrowy uciekłby bowiem od niego jak od obszczanego menelaosa w ZTM, słysząc pohukiwania tłumu tego sortu autorytetów, że oto nazistowsko-reptyliański samodzierżca chce odciąć biedną ojczyznę od blasku cywilizacji i wtrącić ją w otchłań pandemonium. Czego najlepszym dowodem niedawne lamenty nad ostatecznym zaprzepaszczeniem wiodącej pozycji Polski w unijnych strukturach. W co oni chyba naprawdę wierzą.

Naliczyłem w Rzeczypospolitej pięć głównych ośrodków światopoglądowych. Podział oczywiście umowny, płynny i pod dyskusję. Co ważne, nie pokrywa się całkowicie z podziałem partyjnym. Mamy więc Kuźnicę Korwinowską, która generalnie komentarza nie wymaga. Mamy niedobitki lewicy modernistycznej z Bugajem, Szumim i Ikonowiczem, w tym kierunku zdaje się nieśmiało dryfować paria Gruzem. Środowisko może ciekawe, ale równie niszowe co poprzednie - chociaż wydaje się ostatnimi czasy nieco wzmacniać. Dalej słynna wojna polsko-polska. Z jednej strony klimaty narodowowyzwoleńcze, wyznające narrację umiarkowanie błyskotliwego "Eseju o duszy polskiej" prof. Legutki. Z drugiej strony szeroki krąg lewicowo-liberalny, od Sierakowskiego, Michalskiego i Szczerka, przez katalog bardziej czy mniej szmatławych tygodników, aż po Wojewódzkiego. Tak zwani młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków. Na koniec pozwolę sobie odnotować zaistnienie środowiska, które nazwę roboczo postendeckim, zaliczając do niego Nową Konfederację, niedobitki Fundacji Republikańskiej, paru mądrali fejsbukowych na czele z Bartosiakiem, Juraszem i Maciążkiem. Z mniej lotnych, a bardziej rozpoznawalnych, będzie się tu łapał Ziemniakiewicz, może i Warzecha. Poza tym oczywiście praktycy, którzy o swoich poglądach pisują rzadko, a wpływ na kształt rzeczywistości mają spory, jak choćby Morawiecki.

Zasadniczą różnicą pomiędzy narodowowyzwoleńcami a postendecją jest aparat pojęciowy. Ci pierwsi opowiadają historię, w której wybrany naród Polski brnie przez dzieje zmagając się z siłami zła - tak, jak to wygląda w szkolnych podręcznikach. Na chwilę obecną siły zła mają być reprezentowane przez pookrągłostołowe elity i zgniły zachód. Nie brzmi to zbyt przekonywająco, ale niestety sporo wpływowych osób w tym kraju zdaje się w taki stan rzeczy wierzyć, na czele z kilkoma ministrami i parlamentarzystami opcji rządzącej. Nie wspominając już o całych masach czytelników frondy, kresów i kilku papierowych periodyków. Postendecja narracji takiej nie potrzebuje i operuje znacznie mniej kontrowersyjnymi pojęciami utylitaryzmu. Na dobrą sprawę mamy tu kolejną już odsłonę średniowiecznego sporu o uniwersalia i przyjęcia albo odrzucenia realnego bytu idei.

Racjonalną narrację na temat tego czym Polska jest i czym być ma przedstawiają środowiska liberalno-lewicowe i postendeckie. Bardzo ładnie da się to streścić w rozmowie Jurasza ze Smolarem i Żurawskim, którą niedawno wrzucałem na fejsa. Strona postendecka mówi: naród/państwo jest wspólnotą interesów. Polityka ma służyć ich ochronie. Z jednej strony mamy zagrożenie rosyjskie, któremu trzeba jakoś przeciwdziałać - bazy NATO, dywersyfikacja energetyczna, obrona terytorialna, wsparcie dla Ukrainy, stosunki bilateralne z Białorusią, w dłuższej perspektywie z Chinami. Z drugiej strony jest zagrożenie postkolonialne - Polska korzysta na powiązaniu ze stabilnym rynkiem niemieckim i na unijnych dotacjach, ale przy okazji wybitnie ogranicza sobie możliwość ochrony własnego rynku przed zdominowaniem przez kapitał i towary z zachodu i musi stosować się do narzucanych regulacji. Podejmowane decyzje polityczne powinny opierać się na kalkulacji spodziewanych zysków i ryzyk, przy uwzględnieniu uwarunkowań długoterminowych.

Wydaje się to wszystko dosyć oczywiste i bezdyskusyjne, tyle że ta sama historia może zostać opowiedziana w zupełnie inny sposób. Po rozpadzie dziewiętnastowiecznych mocarstw Europa Środkowa podzieliła się na gromadę skłóconych ze sobą gównianych państewek, w których władza prędzej czy później przechodziła do rąk autokratów. Potem była druga wojna, gdzie wspomniane państewka rzuciły się sobie do gardeł, potem pół wieku totalitaryzmu. Przynależność tej części świata do obozu liberalnej demokracji to pomysł bardzo świeży i wcale nie zapisany w gwiazdach. Nawet po '89 potencjalnie możliwy był zarówno scenariusz białoruski (krótka odwilż i powrót do prorosyjskiej dyktatury), ukraiński (oligarchia magnacka) albo jugosłowiański (wojna na tle etnicznym - Polsko-Litewska, Czesko-Słowacka, Węgiersko-Słowacko-Rumuńska), jak też - bardziej czy mniej krwawa - kontrrewolucja. Nie wspominając już o tym, że przejęcie rosyjskiej strefy wpływów przez mocarstwo z drugiego końca świata samo w sobie jest wydarzeniem niebywałym. Ładnie to obrazuje Smolar w zalinkowanym powyżej wywiadzie - kiedy podczas wspólnego obiadu któryś z tuzów opozycji wspomniał o członkostwie Polski w NATO, amerykański ambasador wstał i wyszedł z braku pomysłu na lepszą reakcję.

Narracja postendecka przyjmuje za pewnik, że Polska jest z grubsza normalnym państwem, które powinno aspirować do zapewnienia możliwie najlepszej ochrony wspólnych interesów obywateli sine ira et studio, nie będąc z założenia ani euroentuzjastycznym ani eurosceptycznym. Narracja lewicowo-liberalna widzi Polskę - i sąsiednie kraje środkowoeuropejskie - jako państewka balansujące na granicy oświecenia i słowiańskiej dziczy. Przynależność do struktur unijnych jest nie tyle formą optymalnego zabezpieczenia interesów narodowych, co zabezpieczeniem obranego wyboru cywilizacyjnego. W razie braku kontroli demokracji zachodnich, możliwy jest zarówno scenariusz demontażu państwa prawa w kierunku samodzierżawia lub oligarchii, jak i odrzucenie postmodernistycznego, liberalnego i tolerancyjnego modelu społeczeństwa na rzecz jakiejś formy narodowo-konserwatywnego reżimu obyczajowego. Michalski ładnie określił własny światopogląd jako "obronę Weimaru". Jest jak jest, ale to wciąż jeden z lepszych dostępnych scenariuszy. Tę samą dyskusję odbył swego czasu Bosak z panią Riczardsonową, tyle że tam prowadząca niestety nie zadbała o zachowanie proporcji w doborze oponentów. W średniowieczu w takiej sytuacji chłopa się przynajmniej zakopywało po pas w piachu.

Ziemniakiewicz całkiem zgrabnie porównał to swego czasu do sytuacji w Kongresówce w 1830. Mamy formację ludzi relatywnie młodych, wyrażającą niezadowolenie z zaistniałego stanu rzeczy i dostrzegającą potencjał do jego zmiany. Naprzeciw - formację weteranów dawnych wojen, świadomych, że w porównaniu do tego co było i co być może, to sprawy wcale nie wyglądają tak tragicznie. Oczywiście zarówno okoliczności jak i potencjalne rozwiązania są tu nieporównywalne, ale istota sporu wydaje się dosyć podobna. Widać to ładnie w sprawie sporów o TW Bolesława i wczesne lata 90. Tutaj znów odsyłam do Jurasza - stronę prawą reprezentuje wspomniany Ziemniakiewicz, stronę lewą jakiś nieznany mi bliżej dziadzia wzbijający się na poziomy kabotyństwa niedostępne nawet Żebrowskiemu. Z prawej strony: ok, Sowiety się rozpadły, była szansa na zorganizowanie państwa od zera. Wyście w tej sytuacji pozwolili dawnej bezpiece na zachowanie kontroli, z czego bez wątpienia korzystano choćby przy wybitnie kontrowersyjnej  prywatyzacji i co odbija się porządną czkawką do dziś. Dziadzia: ależ, kurwaśwa, demokracja! W końcu demokracja! Z tym, że z pewnością dałoby się postawić w szranki kogoś nieco bardziej wysublimowanego, kto byłby ten sam pogląd wyłożył w sposób bardziej racjonalny.

Morał z historii taki, że narracja lewicowo-liberalna nie jest niestety tak durna, jak brzmi w usteczkach TVNowskich celebrytów. Ja niestety jestem w stanie wyobrazić sobie rozpiżdżenie modelu liberalnej demokracji przez jakiegoś nadwiślańskiego Pinoczeta albo Janukowycza. Problem w tym, że przyjmując taki światopogląd łatwo jest zagubić proporcje. Jednostka bardziej racjonalna przed wydaniem osądu przynajmniej zastanowi się, jak ta sama sprawa wygląda z innych perspektyw. I czy twarde trzymanie się pozycji ideowych nie jest nieproporcjonalnie szkodliwe przy pełnym obrazie sytuacji. Spora część stronnictwa obrony demokracji wydaje się niestety albo nie mieć ku temu woli, albo - jak w przypadku flanki celebryckiej - intelektualnych predyspozycji.

piątek, 5 lutego 2016

ulubieniec bogów, strateg, jeden mu pozostał statek

Hum. Dawno nie pisałem i naszła mnie ochota. Odkrywczego raczej nic nie będzie.

1. Taka refleksja przy okazji wyborów. Ryszard Swetroniusz - obok opowiedzenia się po stronie międzynarodowej finansjery (finansjery, ma się rozumieć, tej samej narodowości z której Korwin dobiera sobie kochanki) - miał też kilka sensownych pomysłów. Między nimi pomysł, za którem sam jakiś czas temu gardłowałem, to jest promocja zawodówek. Poczytawszy sobie nieco w międzyczasie, pozwolę sobie jednak ów koncept zarzucić. Jak sobie przejrzeć statsy GUSu, to wychodzi, że bezrobotnych po studiach jest jednak znacznie mniej niż tych po zawodówkach. Pomijając współczynnik wszelkich wałków, ostatecznie nie powinno to chyba dziwić nikogo, kto miał przyjemność poznać kilku absolwentów zawodówek. Mając do dyspozycji gościa, który był w stanie zmajstrować sobie tego magistra w jakiejkolwiek dziedzinie nauk, pracodawca ma podstawę zakładać, że ma do czynienia z jednostką z grubsza wyuczalną. W przypadku przeciętnego Seby z dyplomem najbardziej plugawej przechowalni Sebów w całym powiecie, założenie takie nie zawsze będzie uzasadnione. Podobnie tłumaczy to zresztą monsieur Ha Joon-Chang, którym (nieco na wyrost) zachwycała się przez jakiś czas nasza lewa strona. Morał jest chyba taki, że dopóki do zawodówek lecą spady, które nie załapały się gdziekolwiek indziej, szanse na wysoki poziom kształcenia zawodowego są dosyć znikome. Może więc trzeba by zabrać się za temat od przysłowiowej dupy strony? Przykładowo wprowadzając elementy kształcenia zawodowego do programu liceów z możliwością zwolnienia z tego wymogu tych szkół, które wylegitymują się jakimiś tam osiągnięciami? Taka luźna myśl.

2. Przestudiowałem sobie niedawno jedno z dziełek p. Hołowni. Nie są to może wyżyny intelektualnej finezji, ale czyta się przyjemnie. Wartości pozycji doszukiwałbym się raczej w refleksji - dającej się zresztą odczytać między wierszami całkiem zabawnego felietonu madame Dunin - że opowiedzenie się za albo przeciw istnieniu Absolutu jest decyzją irracjonalną. Przekonać kogoś do jednej z opcji raczej nie da się w drodze rozumowania, co najwyżej przez współtworzenie ogólnego klimatu intelektualnego, w którym się dana jednostka obraca. Stąd zawsze warto poczytać typa, który dogmaty krześcijańskie traktuje całkowicie poważnie, a przy tym jest ewidentnie niegłupi i dosyć powściągliwy w sądach. Inna sprawa, że teza "no tak, połowa Starego Testamentu to religijne racjonalizowanie wydarzeń militarno-politycznych (m.in. masowych mordów), ale jakaż w tym nauka moralna" brzmi dosyć zabawnie, no ale podobnych kwiatków tam niewiele.

Monsieur Hołownia był za to łaskaw bardzo słusznie zauważyć, że wiek XXI doskonale opanował język potrzeb, zupełnie zapominając o języku cnót. Pozwolę sobie nawet pójść dalej i twierdzić, że nie jest to nawet język potrzeb, a zachcianek. Właściwie naskrobałem co miałem do naskrobania w notce o dżenderze, ale pozwolę to sobie nieco rozwinąć. Postmodernistyczna koncepcja społeczeństwa stawia na pierwszym miejscu wolność jednostki - ze szczególnym naciskiem na zwalczanie ograniczeń tejże wolności wynikających z tradycyjnych ról płciowych. Od bliźnich oczekuje się natomiast tolerancji, rozumianej czasem zamiennie z akceptacją. I ok, trudno tu mieć zastrzeżenia. Wolnoć Tomku, czemuż miałbym sprawiać ci w związku z twoimi wyborami jakiekolwiek nieprzyjemności? Problem jednak w tym, że tolerancja/akceptacja to cholernie mało. Rzut oka na piramidę Maslowa pozwala stwierdzić, że mamy tam całe pięterko zatytułowane "potrzeby uznania", nie wspominając o sąsiednim, obejmującym uczucia jeszcze bardziej intensywne. Człowiek potrzebuje nie tylko nie dostać w pysk, człowiek potrzebuje przejawów sympatii, od czasu do czasu i podziwu ze strony innych ludzkich jednostek. Zwierze stadne, nic nie poradzisz. Oparcie koncepcji wychowania na priorytecie wolności, przy zlekceważeniu cnót oczekiwanych przez społeczeństwo, to już nawet nie naplucie w twarz panu Maslowowi, to nasranie mu do czapki. A potem wpierdalaj sobie dzieciaku pół szuflady psychotropów, bo się nie odnajdujesz.

To mi się tak narzuciło przy okazji niedawnych lamentów nad nieszczęsnym gimbusem, który postanowił ustylizować się na homoseksa, co poskutkowało represjami ze strony lokalnych Sebastianów. Zamiast rozważyć zmianę stylówy, młodzieniec sięgnął po sznur i suchą gałąź. W internetach krąży nawet wcale zgrabny pastisz Tuwima nawiązujący do tych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że trochę nie tędy droga.

3. Dalej w temacie okołodżenderowym. Jakiś czas temu internety obiegł zabawny klip propagandowy jakiejś feministycznej postmoderny (nie aż tak zabawny/pokurwiony jak oficjalny klip propagandowy 13 chińskiego planu pięcioletniego, ale zawsze). Nie byłoby to nic godnego uwagi, ale z przerażeniem odnotowałem, że kilka młodych dam, o których umysłowości mam mniemanie wcale wysokie, było uprzejmych wrzucić go sobie na fejsa. Więc pozwolę sobie się nad owym utworem pochylić.

Pierwsza sprawa: argumentum ad "daj psu palec", czyli dlaczego nie możemy w Tymkraju (a pewno i innych krajach) mieć normalnej debaty publicznej. Myślałem, że to domena konserwatystów, ale wychodzi, że niekoniecznie. Dziś pozwolimy pedałom maszerować, jutro będą się żenić z kozami i pod przymusem adoptować dzieci. Dziś in vitro, jutro eugenika. Dziś śmieszkowanie z widzewa, jutro holocaust. Dziś marsz z flagami, jutro ze swastyką. Dziś nazwiesz jakąś panią lafiryndą, jutro zadusisz żonę. I chuj.

Druga sprawa: jak to ładnie gryzie swój ogon. Nazywanie dziewcząt kurwami jest niegrzeczne i właściwie na tym można by poprzestać. Tyle, że grzeczność to kategoria faszystowska. No więc trzeba znaleźć inne uzasadnienie i lepszego niż podżeganie do mordu nie wymyślili. Ale teraz mamy problem. Bo z jednej strony wspomniane wolnoć Tomku, zajmij się człowieku sobą i się nie interesuj kto się z kim kurwi. Ale z drugiej są zbrodnie obyczajowe tak straszliwe, że wymagają natychmiastowej interwencji i do tych należy - jak to się ładnie nazywa - "slut-szejming". Czemu tak, a nie inaczej?

4. Ostatnio przekonuję się trochę do ideologii. Jako takich.

Ostatecznie chyba muszę przyznać rację postmodernie, że z dwojga złego lepsze jest już sceptyczne podejście do wszelkich -izmów. Panowanie różnorakich ideologii, od pradawnych religijnych po wielkie narracje modernizmu, kończyło się zwykle tak, że wyznawcy przeciwstawnych próbowali się nawzajem wziąć i na amen zakurwić.

Tym niemniej, po odrzuceniu wielkich ideologii i przyjęciu światopoglądu lewicowo-liberalnego, jedynym racjonalnym sensem istnienia pozostaje hedonizm. Samo w sobie jest to w sumie zasadne. Tyle, że - tak to bywa - ułożenie sobie życia z przewagą frajdy nad przykrością nie zawsze się udaje. Śmiem nawet twierdzić, że udaje się dosyć rzadko. Zdarzyło mi się parę razy w życiu zobaczyć, jaką przeokrutną przewagę mają wówczas ludzie uznający istnienie jakiegoś - za Żiżkiem - Wielkiego Obcego. Będzie li to religijny Absolut, naród, komunizm, legiunia czy nawet obyczajowość mieszczańska z kapciami poustawianymi w równym rządku i niedzielnym rosołem ze schabowymi. Jakieś "musisz" i "nie wolno", jakieś "bo tak trzeba". Jak pierwszy raz zobaczyłem, że w naszej lokalnej placówce odwykowej co najmniej dwa Janypawły atakują z każdej tablicy korkowej i gabloty, to mnie to szczerze rozbawiło. Ale jak się zastanowić, to inaczej się chyba nie da.

I to się jakoś tak mi nasunęło w kontekście dysput o katechezie w szkołach. Nie mam nic przeciwko w podstawówkach, w latach późniejszych jestem zdecydowanie na nie z przyczyny dosyć  oczywistej - jakoś wyszło, że cała impreza jest zorganizowana w sposób tak skurwysyńsko niekompetentny, jakby jej głównym założeniem było ośmieszenie chrześcijaństwa jako takiego. Tym niemniej, dwa słowa na obronę. Różni zagorzali liberałowie rwą włosy z głowy, że wydaje się piniądz na rzecz zbędną, którą państwo nie powinno być zupełnie zainteresowane. Tylko jak się tak zastanowić, to kurwa mać, co się bardziej człowiekowi w życiu przyda: dwie godziny tygodniowo podstaw chemii nieorganicznej et organicznej, czy dwie godziny tygodniowo tłumaczenia mu (popartego, bądź co bądź, autorytetem instytucji państwowej), że tak w ogóle to jest nieśmiertelny, wszystkie jego problemy się w końcu rozwiążą, a sam Stwórca świata oczekuje od niego względnego się ogarnięcia. Śmiem twierdzić, że im więcej osób się takiego obrazu rzeczywistości pozbędzie, tym większy na dłuższą falę będzie popyt na alternatywne metody radzenia sobie z rzeczywistością - w tym wspomniane powyżej szuflady psychotropów. Bo już nawet nie środki chałupnicze.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

przemówienie z dnia siódmego

1. Przelewam na papier, żeby nie zaginęło w pomroce dziejów: polska piłka nożna to trochę jak pedofilia. Jaranie się tym jest chore.

2. Jak wyżej: w piekle jest specjalny kocioł dla polonistów, którzy nie byli uprzejmi wyjaśnić młodzieży, że literacka wielka miłość nie spada jak grom z jasnego nieba, ale do pewnego stopnia człowiek ma nad tym wszystkim kontrolę.

3. Gość prowadzący na fejsbuniu profil Polecam poczytać Cata wrzucił niedawno taki tekst: cała niemiecka filozofia XIX wieku z Heglem na czele ogłupiła ludzkość na trzy pokolenia. Marks – który zresztą, jako prawy Żyd, targował towarem cudzym, bo cały materializm historyczny był wymyślony przez Feuerbacha, pastorowicza niemieckiego – przejął zupełnie idiotyczną metodę myślenia tego durnia Hegla. Poproszony o rozwinięcie tematu, facet pisze tak: cały Hegel nic nie ma wspólnego z nauką. Jego twierdzenia i teorie nie są oparte na wiedzy, a stanowią tylko uzewnętrznienie jego indywidualności i nic więcej. [...] Charakter naukowości nadaje Heglowi jego terminologia całkowicie specjalna. Uprawia on grę formułek i z jednej formułki wynika u niego inna formułka, niby w podręczniku chemii. Ludzie uczą się tych formułek, operują nimi, czują się wyżsi od tych, którzy heglowskich terminów i formułek nie znają, i to ma być nauka. Jest to tylko gra, zabawa w naukę, rzecz w swej istocie komiczna. To jakaś mistyfikacja nauki, a nie nauka.

Nie chcąc wierzyć na słowo, postanowiłem trochę zgłębić temat. Oprócz wikipedyj i wykładów na youtubie, przebrnąłem przez (na szczęście niedługą) Filozofię XIX wieku panów E. Coertha, P. Eblena i J. Schmidta. Wymienieni panowie wydają się miłośnikami Hegla, bowiem poświęcają mu mniej więcej połowę opracowania, odnosząc się doń ze sporym podziwem. Wniosek po lekturze taki, że Hegel jest dureń. Kogo system heglowski ciekawi, tego odsyłam choćby do wiki, gdzie omówiono całość całkiem zgrabnie. Mniejsza jednak o same wnioski, a bardziej o metodę. Całość opiera się na racjonalizmie spekulatywnym, czytaj: jeden chuj czy to ma jakiś sens, ale obczajcie jak fajnie brzmi. Najbardziej jednak fascynuje pozycja Hegla wśród myślicieli i fakt, że jego wypociny nie zostały powszechnie uznane za wypociny właśnie. Trochę mi to posypało dotychczasowy ogląd świata.

4. Wybrałem się niedawno na Perwersyjny przewodnik po ideologiach Żiżka. Całość daje radę, czołowy przedstawiciel marksizmu-faflunizmu nie odkrywa wprawdzie Ameryki i - jak to marksista - w paru miejscach się zwyczajnie myli, ale mimo to obejrzałem z przyjemnością. Najciekawsze spostrzeżenie jest takie: kiedy powstawała psychoanaliza, zajmowała się konfliktem: korzystanie z życia vs. religijna etyka i kultura mieszczańska. Teraz najczęstszym problemem jest obawa pacjentów, że niedostatecznie korzystają z życia, chociaż nic ich nie powstrzymuje. Żiżek konfrontuje to z reklamą Coli, w której schłodzone limoniadło wywołuje u ludzi stan regularnej euforii.

5. Zetknąwszy się z dwoma powyższymi tworami, jak również z Ziemią Obiecaną Reymonta, którą udało mi się wreszcie skończyć, pozwolę sobie chwilę pofilozować. Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że - w prozie jak i w publicystyce - straszliwie nadużywa się pojęcia wolność, rozumiejąc je zwykle dosyć jednowymiarowo. Człowiek jako zwierzę i tak musi żreć, i tak musi mieć norę. Żeby mieć jedno i drugie, musi w jakiś tam sposób to zdobyć, co się definiuje jako praca. O ile wolność da się zasadniczo zdefiniować od strony negatywnej (że nikt człowieka na sznurku nie prowadza), to wchodzenie w refleksje o prawdziwej wolności - zwłaszcza takiej ukochanej ponad życie - zwykle przy bliższym spojrzeniu okazują się jałowe.

Drugie pojęcie - szczęśliwość. Dróg do osiągnięcia takowej wyznaczono ileś tam, natomiast definicje owego stanu szczęśliwości pojawiają się już rzadziej. Co jest chujowe w tym pojęciu, to domniemana dychotomia - jesteś szczęśliwy (i wygrywasz życie), albo nie (i przejebałeś), przy czym nie do końca wiadomo co przez to słowo miałoby się rozumieć.  

6. Posłowie do ostatniej notki. Nie ma czegoś takiego jak ideologia dżender! Bo dżender to jest uznana teoria naukowa. A takiego chuja, tępa strzało! Ewolucjonizm to też jest uznana teoria naukowa, ale kto twierdzi że nie budowano na niej ideologii, ten cymbał. Tym bardziej, jeżeli jedna i druga paniusia uznały, że oto wiedzą do jakiego stopnia zachowanie człowieka wyznaczone jest przez hormony (o ile w ogóle jest) i będą zgodnie z tą wiedzą formowały przyszłe pokolenia.

niedziela, 8 grudnia 2013

wyklęty powstań dżenderze ziemi!

Coś mi się lol pierdoli, a zatem zamiast zająć się tą pasjonującą rozrywką, trochę się dziś powymądrzam. Będzie o dżenderze. Jedna z największych i najbardziej bezczelnych koterii w tym kraju (peesel i pezetpeen stanowią tu poważną konkurencję) znalazła sobie jakiś czas temu nowego wroga, którym jest właśnie rogaty i ogoniasty Dżender. Ślipia mu ponoć świecą jak latarnie, do tego nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie. Siły postępu w osobie Marszałki Nowickiej przystąpiły natychmiast do kontrataku. Na Tłiterze - ulubionym medium sił postępu - obwieściły, że Dżender rzeczywiście nadchodzi, ale niesie ze sobą sam miodzik. Jest przy tym jedyną nadzieją na ratunek dla biednej młodzieży sodomizowanej bezlitośnie przez kler.

Nie mogąc zatem mieć wątpliwości, iż jakieś dżęderowe widmo rzeczywiście nad Rzeczpospolitą krąży, postanowiłem co nieco wiedzy o owym bycie zaczerpnąć. Z braku czasu i chęci, ograniczyłem risercz do wikizdroju wszelkiej mądrości oraz do lektury głośnego swego czasu programu gier i zabaw dla przedszkolaków "rosnę na pedała", znaczy się, przepraszam, "równościowe przedszkole".

Z tego co zrozumiałem idea dżenderu przedstawia się w sposób następujący. Człowiek ma płeć biologiczną (z amerykańska SEX), którą warunkują geny, a która przejawia się w posiadaniu takich a nie innych gonad und genitaliów. Przekłada się to także na określone różnice hormonalne, fenotypowe (cycuszki na ten przykład), somatyczne (jak wielkość kopyta) oraz odmienności w budowie mózgu. Płeć biologiczna - zwłaszcza hormony - warunkuje też w jakimś stopniu osobowość danej persony. Na tych fundamentach zbudowana jest z kolei płeć kulturowa (z amerykańska GENDER), czyli z grubsza suma cech i zachowań, przekazywana poszczególnym jednostkom w ramach procesu socjalizacji. Obraz ten zależy od danej kultury, jako że nieco inaczej "prawdziwego mężczyznę" wyobraża sobie pani Apolonia spod Sokółki, inaczej jej prawnuczka na londyńskim zmywaku, a jeszcze inaczej dziewczęta afgańskie, wietnamskie, czy wybrzeżokościosłoniowe. Podobnie zresztą rzecz się ma z wyobrażeniami o istocie kobiecości - przy istnieniu jakiegoś tam wspólnego mianownika.

I na tym się z grubsza kończy dżender jako teoria naukowa, której chyba trudno odmówić jako takiej słuszności. Ciekawi mnie tylko, czy płeć kulturową posiada różnoraka fauna, jako że pojęcie "kultury" było dotąd zarezerwowane dla gatunku ludzkiego. Na przykład samce pingwinów (osobopingwinów?) wysiadują jaja. Gdyby być konsekwentnym, chyba należałoby ową aktywność podciągnąć właśnie pod pingwini dżender, jako że jest to - jak w mordę strzelił - "różnica nie wynikająca bezpośrednio z biologicznych różnic w budowie ciała pomiędzy płciami, czyli dymorfizmu płciowego".

Reszta teorii dżender to już raczej ideolo. Pierwszym wnioskiem wypływającym z powyższych przesłanek ma być konstrukcja "tożsamości płciowej", do jakiegoś tam stopnia oderwanej od tego, czy dany osobnik trzyma w spodniach faję czy też wadżajnę. I o to chyba też najbardziej dupa piecze szerokie kręgi bogoojczyźniane. Osobiście śmiem twierdzić, że ludzi, którym się merda czym ich natura stworzyła jest chyba dosyć niewielu (sam żadnego nie poznałem, raz tylko takiego widziałem w metrze). Sprawa musi być przykra, ja bym chyba w takiej sytuacji wolał leczyć głowę niż (dosyć radykalnie) siusiaka, ale pozostaje współczuć. Jeśli ktoś już postanowi zrobić z siebie monstrum, to cóż mi szkodzi zamiast "towarszyszem" nazwać go "prosze panio". Do typa przebranego za świętego Mikołaja mogę mówić "Święty Mikołaju", do chytrej kutwy "Panie Mecenasie", no to co mi tam.

Odnotowawszy powyższe, przejdźmy do pobieżnej analizy dżenderoprogramu przedszkolnego, za który jakieś szczwane bestyje wyciągnęły ponoć z Narodowej Strategii Spójności ok. półtora dużej bańki. Sam ten fakt sprawia, że cały program uważam za JAWNE KURWA ZŁODZIEJSTWO, a żadnej z autorek ręki bym nie podał (nie wspominając o dysponentach tego kapitału). Socjalizm totalitarny zmienił się w koncesyjno-etatystyczny. Ale rzecz warto przejrzeć jako ładny przykład przełożenia teorii na praktykę. Całościowo nic specjalnie ciekawego, mnóstwo pierdolenia, problemy ze spójnością całego przekazu (dosyć standardowe: chłopcy i dziewczęta są równi, a stereotypy nieprawdziwe, ale co by się stało drogie dzieci, gdyby w polityce było więcej kobiet? jakie wartości by wniosły? czy świat byłby wtedy lepszy? - s.45).

Istota problemu opiera się chyba, jak to często, o arystotelesowski złoty środek. Jakiś czas temu usłyszałem pod blokiem modną panią, dla której oczywistością było odpowiedzieć swojej kilkuletniej córce "samochód na urodziny? oj, Samanto/Dżesiko/Pamelo samochody to chyba dla chłopców". A chuj Ci babo szkodzi kupić dzieciakowi samochód, jak nie chce lalki? Podobnież, nie widzę żadnej szkodliwości w opowiedzeniu przedszkolakom bajki o Kopciuszku, który miał problem ze zjebanymi braćmi, ale w nagrodę za pracowitość zamoczył na koniec w królewnie. Znalazłem swego czasu bardzo sensowny dżenderartykuł, który zabłąkał mi się gdzieś niestety w otchłaniach sieci. Autorkę strasznie mierziło budowanie w małych dziewczynkach poczucia zależności pomiędzy ich wyglądem a całościową wartością. Poprzysięgła zatem zupełnie ignorować sukieneczki, buciki, fryzurki, etc. znanych sobie gówniar, nie używać frazy "ojejkujejku, aleś ty piękna", a zamiast tego z premedytacją rozbudzać i pochwalać ciekawość świata (w zakresie dinozarłów, koników, czy co tam dzieci lubią). Props dla tej pani moim zdaniem. Jako zatwardziały seksista, uważam, że dżenderyzm jest sporą szansą dla ludzkości. Daje bowiem nadzieję, że duża część najbardziej popieprzonych różnic pomiędzy płcią piękną a normalnymi ludźmi nie jest dana z przyrodzenia, ale może zostać wyeliminowana w procesie socjalizacji. Podejrzewam zresztą, że w drugą stronę też to działa.

Gorzej, kiedy złoty środek zostawiamy daleko w tyle i zaczynamy inżynierię społeczną - a na to się trochę zapowiada. Być może rzeczywiście dżenderospołeczeństwo byłoby przyjemniejszym miejscem do życia, niż Podkarpacie 2013. Jednakże wychowując latorośl, wypadałoby mieć świadomość, że za lat kilkanaście będzie ona uczyć się, dyskutować, pić i pieprzyć się właśnie z Polakamicebulakami. Ci zaś będą oczekiwali od swych przyjaciół i partnerów cnót przypisywanych tradycyjnie i po faszystowsku do określonej płci biologicznej. Robiąc z syna małą pizdę, a z córki troglodytkę z włochatymi pachami, robicie to Państwo na odpowiedzialność niestety nie tylko własną.

A morał z tego wszystkiego taki, że pomysł jest z grubsza niegłupi, ale trzeba by go trochę podreperować. Przestajemy uznawać, że określona płeć usprawiedliwia określone przywary - cudnie. Przestajemy tłumaczyć dziewczętom, że mają się bawić po dziewczyńsku - jeszcze lepiej (bo niby dlaczego). Przestajemy - w imię równości - oczekiwać od dzieci wykazywania się danymi zaletami (jak na przykład niemazanie się) - nope, nope, nope. I chyba tyle w temacie.

niedziela, 15 września 2013

niefart

Nieskolko refleksji w temacie panny Peszek, uczynione w przerwach pomiędzy zapieprzaniem. Hejty PituPitu i młodego Wildsteina całkowicie trafne, jednak spróbuję w tem miejscu śpiewaczki nie hejtować, a wyjaśnić na spokojno, co mi się w jej radosnej twórczości nie podoba.

Wątek religijny ("Pan nie jest moim pasterzem", "wisi mi krzyż") w sumie nawet jakoś nieprzesadnie. Laska ma oczywiście lekceważący stosunek do chrześcijańskiego sacrum, podkreślany zresztą wygłupami ze statywem na koncertach. Prawda jednak taka, że mieści się to w standardach laickiej, demokratycznej debaty publicznej. Jej święte prawo wyrzec się religii i układać sobie wierszyki, moje święte prawo tych bzdur nie słuchać, jej samej sympatią nie darzyć, a zamiast tego puścić sobie na przykład taką szałową nutę.

Pozwolę sobie jednakoż przytoczyć fragment wywiadu:

Żakowski: A pani przeciwnie. „Pan nie jest moim pasterzem/a niczego mi nie brak/(...) i chociaż idę ciemną doliną/zła się nie ulęknę/i nie klęknę”.
Peszkówna: Bo wtedy poczułam, że Bóg nie jest mi potrzebny do szczęścia. Że mi wręcz przeszkadza. Że tylko ja sama mogę sobie poradzić z tym fizycznym bólem. A potem to się przeniosło na ból egzystencjalny.

Decyzja o wypisaniu się z imprezy pod tytułem chrześcijaństwo ma to do siebie, że podejmowana jest na gruncie wyznawanych uprzednio wierzeń. I intelektualna przyzwoitość wymaga zachowania z owymi wierzeniami spójności. Nie potrafisz wziąć metafizyki na wiarę, mając świadomość istnienia setki innych religii i powtarzalności pewnych mechanizmów? - da się zrozumieć. Przestudiowałeś Pismo wzdłuż i wszerz i uważasz, że to się po prostu nie trzyma kupy? - no trudno. Budzisz się pewnego ranka jeszcze jako krześcijanin, po czym stwierdzasz, że Bóg ci niepotrzebny i w sumie to bardziej zawadza niż pomaga? Tia...

Wątek istotniejszy, regularnie podnoszący mi ciśnienie, narodowowyzwoleńczy. Że "męczy mnie Polska", patrz uwagi wyżej, wolny kraj, ma prawo ci to wszystko zwisać. Całość problemu z panną Peszek sprowadza się do zakończenia pieśni "sory Polsko" zawołaniem "lepszy żywy obywatel, niż martwy bohater!". Że tyle zachodu o głupie sześć słów? Ano właśnie.

W czem jednak problem? - zapyta czytelnik. Laska ogłasza wszem i wobec, że całość własnej dupy uważa za wartość najwyższą i poświęcać jej dla kraju nie zamierza. Gdzie w tym zbrodnia? Prawda, będąc "jakby przywódcą rewolucyjnym" i "głosem [pfff] pokolenia" czyni tym samym owemu pokoleniu sporo szkody. Prawda, jako ambasador Rosyji nad Wisłą nie żałowałbym funduszy na jej promocję (oł noł, teoria spiskowa, wszak wszyscy wiedzą, że historia bezpowrotnie się zakończyła; szlag, wyszło szydło z worka). No ale jednak nie jest to pogląd niezrozumiały ani zasługujący na jakieś szczególne potępienie. Człowiek, jak każde zwierze, ma instynkt przetrwania i ma święte prawo się nim kierować. Tym bardziej, że choćby taki Mickiewicz był, jest i będzie twórcą stokroć bardziej szkodliwym, niż Maria P. No to o co chodzi?

O niebezpieczne i nad wyraz nieestetyczne połączenie ciężkiej bezmyślności z kategorycznością sądu, godne żelaznego elektoratu PiS, a może nawet i UPR/KNP. Można przedstawić ten sam problem, z tej samej perspektywy, tak jak to zrobiła Konopnicka, Iwaszkiewicz, Różewicz. Bez kurwa kręcenia dupą, radosnych podrygów, podskoków wokoło i pokazywania cycków ku uciesze gawiedzi (siriosly). Bez podsumowania tematu dwuwersową, pięknie zrymowaną puentą.

Panna Maria, sprzeciwiając się - i słusznie - romantyczno-nacjonalistycznej koncepcji podporządkowania jednostki Narodowi, pozostaje jednak zamknięta w tym samym pudle pojęciowym, którym operował Słowacki, wraz ze wspomnianym Mickiewiczem. Ale o ile dwóm ostatnim dla kochanej Ojczyzny  - przynajmniej w sferze deklaracji - nie żal było żyć w nędzy, nie żal i umierać, o tyle tej samej Peszkówna pokazuje język. Nie przychodzi jej jednak przez myśl, że coś takiego jak Ojczyzna zwyczajnie nie istnieje (dum dum dum dum!). Są ludzie i relacje pomiędzy nimi, jest język, jest ziemia, ale Ojczyzna, owinięta w sztandar Polonia z sanacyjnych plakatów, to coś pozbawionego realnego bytu.

I do tego sprowadza się cały debilizm ułożonej na kolanie rymowanki. Szanowna Pani, alternatywa rozłączna pomiędzy "żywym obywatelem" a "martwym bohaterem" jest całkowicie fałszywa. Zgoda na protest przeciw bezmyślnej tradycji insurekcyjnej - tutaj nie tylko ze mną może Pani przybić piątkę, ale i z samym Dmowskim. Tyle że historia świata nie sprowadza się do polskich powstań. Stosunek owych dwóch postaci bywał nieraz implikacją. Jak pod Warszawą w 1920 albo pomiędzy jeziorami Finlandii w 1940. Bez martwych bohaterów żywych obywateli byłoby znacznie mniej. Tak jak choćby bez martwych bohaterów z USA, otwierających drugi front w 1944. I tym ludziom winni jesteśmy bezgraniczny szacunek, a nie porównywanie ich ofiary do płacenia abonamentu i korzystania z przywileju czynnego prawa wyborczego - porównania wypadającego oczywiście na korzyść opcji numer dwa. Że nie o to chodziło? No niestety efekt uboczny niedobrania formy do treści.

Niestety, pannie Peszek wydaje się zupełnie absurdalną koncepcja, że bagnet na broń można postawić nie dla obrony Świętej Ojczyzny, a dla obrony własnego życia. Prawda, najpierwszym celem władz demokratycznego państwa jest oddalenie takiego niebezpieczeństwa wszelkimi sposobami, łącznie z kapitulacją i kolaboracją. Jeśli jednak wszelkie inne metody zawiodą i dojdzie do wojny, założenie, że wystarczy się poddać, wydać okupantowi tę Polonię owiniętą sztandarem, a od szarych Polaczków okupant się odpieprzy - jest zwyczajnie głupie, czego historia dowiodła nie raz i nie dwa razy. I oto artystka, w jakimś (głośnym, acz niezinternetowanym) wywiadzie obwieszcza z podniesionym czołem, że w razie czego, to ona spierdala (7:30). I fajnie, lepsi od niej spierdalali, ja gdybym miał decydować, czy będę chronił moich bliskich idąc na front czy kupując bilety w jedną stronę, też bym się pewnie długo nie zastanawiał. Tyle, że - podobnież, jak pokazała już historia - wszyscy razem nie spierdolą. Duma z wyboru takiej właśnie ścieżki, wyrażana z pozycji - jak by nie było - elit, jest wobec tego co najmniej nieelegancka. A połączenie rozgłaszania - w wywiadach i pieśniach - zamiaru spierdalania z propagowaniem (w tejże Polityce) "nowoczesnego patriotyzmu" to jest dawka tupetu, która przegina pałę goryczy.

niedziela, 9 czerwca 2013

odurzone nieba skalą morze marszczy się beztrosko

Upadek Ikara według Drapera. Majestatyczny młodzieńczy trup na przybrzeżnej skale, otoczony przez zalewające się łzami morskie cipeczki. Ogromne skrzydła odzwierciedlają wielkość myśli, która przywiodła go do zguby. Aura nadnaturalnego spokoju towarzysząca odejściu wielkiego człowieka.

Upadek Ikara według Bruegla. W prawym dolnym rogu widać kawałek nogi.

Na pierwszym planie oracz, dalej pasterz, jeszcze dalej statki i miasto w tle. Denatowi nikt nie poświęca szczególnej uwagi. Dlaczego? Ano, dlatego. Ikar symbolizuje mnogość idei, które mimo pozornej - lub faktycznej - wzniosłości, pozostają zabawką nielicznych. To, co poznajemy jako historię dziejów, to losy Ikarów, których kawałek nogi widać gdzieś w rogu. Między nimi samo państwo, jako wspólnota interesów feudalno-kupieckich elit, otoczona nimbem świętości przez dziewiętnastowieczny nacjonalizm i współczesny system edukacji. Także kultura wysoka, zwłaszcza we współczesnej, zdegenerowanej formie. Tak to wyglądało we wszystkich cywilizacjach, od murzyńskich golasów, przez Azteków i Rzymian, po Cesarstwo Korei. Chłop idzie za pługiem i patrzy w końską dupę. Kitajski wynalazca porcelany, scholastyk Pierre Abélard, Johann Strauss syn, wszyscy wzlatują albo upadają gdzieś na ostatnim planie, pozostawiając przeważającą część ludzkości nieświadomą tego, że kiedykolwiek istnieli. Aż do rewolucji przemysłowej, po której Ikar przylatuje na pierwszy plan helikopterem, z zapasem jedzenia i zestawem medykamentów. I to w sumie tyle w kwestii równości kultur.

A skoro już przy malowidłach, do Wawy zjeżdża niedługo kolekcja niejakiego Rothko, którego bohomazy schodzą po cenach rekordowych. Takie na przykład Pomarańczowy-czerwony-żółty poszło za 72 miliony dolarów. Samo narzuca się przy tym pytanie - jak bardzo kogoś musi popierdolić, żeby wydawał tak gruby piniądz na coś, co własnoręcznie mógłby namalować w pół godziny? Odpowiedzieć można poprzez analogię z siedemnastowieczną holenderską tulipomanią. Nikt nie wkładał dziesięcioletniej średniej krajowej w kwiatuszek, no bo ładny. Kupowało się, bo było wiadomo, że ktoś to odkupi jeszcze drożej. A dlaczego odkupi? Bo będzie wiedział, że ktoś to potem odkupi jeszcze drożęj. I tak dalej. Aż bańka spekulacyjna wzięła i pękła. Czego sobie i państwu życzę w odniesieniu do sztuki współczesnej, chociaż podejrzewam, że możemy nie doczekać.

Z innej beczki. Temat znam dosyć pobieżnie, a samo spostrzeżenie ukradłem od Żurawskiego vel. Grajewskiego, ale wydaje mi się wyjątkowo warte uwagi. Orban na Węgrzech. Jak łatwo dostrzec, przeglądając nagłówki na Presseuropie, w Budapeszcie zapanował narodowy socjalizm (coś jak kaczyzm, tylko jeszcze gorzej). Jedna rzecz, która jest w tym wszystkim najbardziej fascynująca - reformy Orbana to zagrożenie dla demokracji, jako że ograniczają pewne wypracowane na zachodzie standardy instytucjonalne. Tymczasem, kiedy poprzednio premierujący Gyurcsany wprost przyznał: "kłamaliśmy, kłamiemy, będziemy kłamać" - czyt.: ani trochę nie liczymy się z opinią Demos, to nie, to wtedy spoko, demokracja działa zajebiście. I tylko zdziwienie kiedy przepytywana polityk nie potrafi stwierdzić czy odczytywany program jest programem jej partii, czy tej drugiej, bo różnią się wyłącznie nakłamanymi obietnicami.

sobota, 11 maja 2013

butthurt podróżny

Różni starożytni mądrale mieli różne zakresy zainteresowań w kwestii właściwego podmiotu dziejów. Platon skupił sie na państwie, tworząc debilną wizję idealnego, złoto-srebrno-brązowego społeczeństwa rządzonego przez filozofów. Zenon z Chiton wznosił się ponad polityczne partykularyzmy, głosząc istnienie wspólnoty ludzkiej, kierowanej tchnieniem boskiej Pneumy. Epikur (jeden z mądrzejszych), skupił się na jednostce, jej przyjemnościach i przykrościach. Twierdził, że człowiek powinien trzymać się z kolegami (bo przyjemnie) i nie angażować się specjalnie w życie publiczne (bo przykro). Arystoteles natomiast wybrał sobie rodzinę. Stwierdził, że rodzina jest spoko i spoko jest niewolnictwo. Niewolnik bowiem zapierdala, a rodzina ma więcej czasu dla siebie.

Jakiś czas potem starożytność szlag trafił. Do Platona dokopał się święty Augustyn, namoczył go w święconej wodzie i zaczął nauczać. Kilkaset lat później, święty Tomasz dorwał się do Arystotelesa, którego potraktował analogicznie. Bizantyjsko-moskiewskie prawosławie rozmiłowało się w tym pierwszym, katolicka nauka społeczna pokochała drugiego i tomizm pod koniec XIX wieku stał się oficjalną doktryną Rzymu. Stąd, po upływie kolejnych wieków, mamy Ligę Polskich RODZIN, RODZINĘ Radia Maryja i sieć komórkową W RODZINIE, Marsz w obronie życia i RODZINY, itede, itepe.

Dlaczego o tym? Siedzę w ciapągu i tłukąc dziarsko magisterkę, zrobiłem sobie przerwę na nowy numer Polityki. Okładkowy artykuł o rozwarstwieniu społecznym skonkludowano smutno, że takowe się utrwala. Klasa wyższa to uwłaszczona nomenklatura (tak, kurwa! oni tak napisali!), która wykorzystała posiadane wpływy do budowania pozycji w Trzeciej Najjaśniejszej, a kasę zrobiła nie tyle na wolnym rynku, co w administracji. Obecnie wysyła dzieci na kursy, uczy czytania, pisania, języków, malunku, tańca, śpiewu, recytacji. W efekcie, już na etapie wspólnego oglądania Pałer Rendżersów wiadomo, kto będzie magistrem inżynierem, a kto najwyżej młodszym majstrem. A winny temu - inter alia - spierdolony system przedszkolny, w którym Skarb Państwa płaci za pięć godzin dachu nad głową, szamę i trzy pudła zabawek, a na bonusy musisz wydłubać hajs z własnej kieszeni. Kogo stać, ten ma. Kogo nie stać, ten ma mukę.

Przedszkola. Od Frondy do KryPolu, od Pani Domu po jebane Wiadomości Literackie, wszyscy w tym kraju się zgadzają, że przedszkola to powinien być priorytet. Bo dziewczyna jak ma wypchnąć z siebie potomstwo, musi wiedzieć, że ktoś się tym dzieciakiem zajmie, jak ona wróci do roboty. I że z pensji pielęgniarki, szatniarki, pomagierki weteryniarza, będzie w stanie tego dzieciaka wyżywić i wyedukować, tak żeby zostało na życie i spłatę kredytu. "Przedszkola!", wypisują sobie na sztandarach feministki i o przedszkolach pisze Fundacja Republikańska bijąc na alarm przed katastrofą demograficzną. Bo że system ubezpieczeń społecznych nie przetrwa bez przyrostu siły roboczej, wiedzą wszyscy.

I co? I chuj. Jak było, tak jest i tak bud'iet wsiegda! Chociaż wszyscy się zgadzają.

A czarne pasibrzuchy, odmieniające za Tomaszem i Arystotelesem przez wszelkie przypadki słowo 'rodzina', temat przedszkoli jakoś omijają. Owszem, jak się pedały pedalą w dupala, to jest niewypowiedziane zagrożenie dla chrześcijańskiej rodziny - fundamentu społeczeństwa i narodu. In vitro, antykoncepcja i im podobne - tragedyja, ale rodzina się nie da, rodzina przetrwa, rodzina w Kościele ma oparcie. Kraść ludziom pieniądze na Fundusz Kościelny - to spoko, to zajebiście. Podzielić się łupem, założyć to tu tam katolickie przedszkole, żeby zwolnić trochę miejsca w publicznych - nope.

Druga sprawa, fajny był wywiad ostatnio w Judische Zeitung z Sierakowskim. Morał z niego taki, że rezygnacji z socjalistycznego, opiekuńczego etatyzmu, nie towarzyszyło powstanie etyki odpowiedzialności elit. Elita ma się - za Smithem - bogacić, a jej egoizm i próżność nolens volens przyczynią się do szczęścia ogółu poprzez mechanizmy rynkowe. Dobrze - powiada Sławo - ale to nie likwiduje kategorii przyzwoitości. Korzystając z taniej siły roboczej za pół minimalnej krajowej napędzasz oczywiście wzrost PKB, a chcącemu wszak nie dzieje się krzywda. Owszem, układ jest uczciwy, ale wciąż czyni cię to, Szanowny Przedsiębiorco, skończonym chujem.

Znów pytanko - gdzie jest Kościół? Wszak - jak można sobie posłuchać na corocznych kazaniach poprocesyjnych - strzeże on nieugięcie moralności i takich tam różnych. Zgoda, jeśli moralność zdefiniować jako brak rypania sie bez ślubu. Gdyby natomiast moralność zdefiniować jako moralność, okazuje się, że Kościół nie ma w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia. Dziwnym nie jest - jak mógłby taki pasibrzuch grzmieć z ambony o odpowiedzialności społecznej biznesu i nazwać kurewstwo kurewstwem, skoro podatków prawie nie płaci, a większą część jego składek na ZUS i NFZ odprowadzają wierni pod groźbą państwowej przemocy.

Zmiana tematu, bo mię żółć zaleje. Tyle dobrego, że się ostatnio klechy zgodziły na system analogiczny do 1% na NGOsy. Inna sprawa, że na warunkach wyjątkowo dla siebie korzystnych.

Antylogocentryzm. Postmodernizm ma generalnie swoje plusy. Koncepcja metanarracji Lyotarda - chociaż oczywiście przegadana i przekombinowana - jest, mimo wszystko, jedną z fajniejszych idei w dziejach myśli. Wynika z niej wniosek, że postrzeganie siebie jako zatomizowanej jednostki, części rodziny, narodu albo innej grupy, odbywa się poprzez poznanie pewnej opowieści i uznanie jej za własną. Człowiek świadomy powinien mieć to na uwadze i zdać sobie  sprawę, że Bolesław Chobry bardziej niż ojcem narodu był samcem alfa. I że więcej miał prawdopodobnie wspólnego z Robertem Baratheonem, niż z Aragornem. Gruby brzuch na przykład.

Prowadzić musi to do refleksji o pewnej względności stanu rzeczy, uznawanego za obiektywny. Czemużby więc nie pójść dalej tą drogą i nie uznać, że względne jest absolutnie wszyściutko? Były już starożytne przygłupy głoszące niniejszą maksymę, a że nihil novi sub sole, teraz mamy także przygłupów nowożytnych. Antylogocentryzm sprowadza się do twierdzenia, jakoby fałszem było przypisanie do tekstu określonego znaczenia. Fałszem jest więc także uznanie, że jedno znaczenie jest właściwsze niż inne. A zadaniem postmoderny - ten fałsz zdemaskować.

Z istnienia powyższej doktryny zdaje sobie sprawę niewielki ułamek ludzkości, a jednak udało się jej przeniknąć do powyższej świadomości. NO BO JAK TO, MATURA PISEMNA MA BYĆ OCENIANA WOBEC KLUCZA????!!!!!!111eleven Wszak czort wie, co oni sobie w tym kluczu wymyślili! I ja mam zgadywać, o co im chodzi?! A kto powiedział, że oni wiedzą lepiej niż ja, o czym jest czytanka?! A chuj tam, ja wiem lepiej, a punktów dostałem mało, bo SYSTEM NISZCZY KREATYWNĄŚĆ!!!

Na Teutatesa, jak masz porównać obronę Częstochowy Sienkiewicza z bombardowaniem Warszawy Białoszewskiego, to jest jasne jak dupa albinosa, co się w takim wypracowanku musi zawrzeć. Że tutaj romantyczne pierdololo w pozytywistycznej formie, a tam odmitologizowany strach i śmierć. Że tu poetyckie opisy i dwie beczki patosu, a tam sucha proza. Kto i kiedy jedno i drugie napisał, w jakiej sytuacji politycznej, w jakim nurcie umysłowym, czy jest jakieś topos, kto pisał podobnie, kto podejmował ten sam temat.  Masz pokazać, że czegoś tam się jednak na tym polskim nauczyłeś i że umiesz złożyć dwadzieścia zdań w zwartą całość. Inny przykład - genialne opowiadanie Iwaszkiewicza o bitwie na równinie Sedgemoore. Kto nie skmini kontekstu geopolitycznego powstania utworu, ten trąba. Pierdolenie, że on ma prawo to rozumieć po swojemu, tylko system go niszczy, jest żenujące. Oczywiście, klucz powinien być otwarty, z możliwością zastępowania drugorzędnych informacji innymi walorami. Oczywiście, program nauczania powinien uczulać na wyłapywanie kontekstów. Ale całe to biadolenie na klucze maturalne to jednak głupota.