czwartek, 6 września 2012

uświadom to sobie sobie

Bry wieczór.

Zaczniemy od anegdoty, którą zapewne nieco poprzekręcam, jako że źródło zaginęło gdzieś w odmętach internetów. Nic to. Tak więc, pewnemu wybitnemu twórcy (zdaje się, Szymborskiej), włos stanął dęba po lekturze interpretacji swego wiersza, spłodzonej przez jakiegoś tam krytyka literackiego. Ów wybitny twórca chwycił więc za pióro i z pośpiechem naskrobał list do reakcji (zdaje się, Judische Zeitung), w którym z całą stanowczością stwierdził, iż dopóki żyje, to on decyduje, o czym są jego wiersze. Ów jakiś tam krytyk literacki zareagował błyskawiczną repliką, pisząc do tej samej redakcji, że powyższa teza jest całkowicie nieprawdziwa. Z chwilą bowiem oderwania pióra od kartki, twórca traci wszelkie prawa do swego dzieła - w utworze mówi podmiot liryczny, a nie autor. Wiersz można więc odczytać nawet całkowicie wbrew intencjom wierszoklety, byle by wywód był logiczny i spójny. Analogicznie - poseł który wniósł i przepchnął projekt ustawy przez obie izby parlamentu i biurko prezydenta, od pewnego momentu nie ma absolutnie nic do gadania. Prawo stanowi racjonalny prawodawca, interpretują je podmioty stosunków prawnych oraz sądy i trybunały. Faktyczny redaktor tekstu nie jest w żaden sposób wyróżniony.

Spróbujmy przełożyć ten pogląd na praktykę, posługując się przy tym słynnym, fikcyjnym przykładem: "zasłona była niebieska". Wedle pierwszego stanowiska, skoro nic nie wskazuje na szczególne znaczenie wybranego koloru, a poza tym widać jak chuj, że "niebieska" rymuje się do "pieska" dwa wersy niżej, to zostawiamy przedmiotową zasłonę w spokoju. Wedle drugiego - bierzemy do łapki na przykład słownik symboli Kopalińskiego, analizujemy kontekst kulturowy, społeczny, polityczny i puszczamy wodze fantazji. A jeśli wnioski jako tako trzymają się kupy, jesteśmy z siebie bardzo dumni.

Wbrew pierwszemu wrażeniu, oba te sposoby są całkowicie kompatybilne. Przynajmniej dopóki pozostajemy wierni przyjętym założeniom. Nie wolno natomiast w żadnym razie szukać między nimi złotego środka - twierdzić, że to autor kolorem zasłony nawiązuje np. do wydarzeń pod tą opoką, którą Sycylianie zwą Birbante - rokko; to zaś świadczy o jego wielkim patriotyzmie oraz ogólnej wielkości (bo jakże by inaczej). Jak to wygląda w praktyce, wszyscy wiedzą.

Po co ten przydługi wstęp? Ano, obejrzałem sobie niedawno dokument o polskim hiphopie na przełomie milleniów. Refleksji nasuwa się kilka, większość - jak to zwykle u mnie - generalnie od czapki. Najważniejsza sprawa i generalny temat niniejszej notki - Paktofonika. Dlaczego to właśnie "Magik" Łuszcz stał się twarzą pokolenia? Czynniki są dwa, oba oczywiste. Pierwszy to tragiczna śmierć. Drugi - "Jestem Bogiem". 

Cały sens utworu sprowadza się do tych dwóch słów. Młody, biedny dresiarz, będący par excellence prochem i niczem, nazywa siebie Bogiem. I słuchacz rzeczywiście ma dreszcze. Pytanie - co oni (bo wszak melorecytują wszyscy trzej) przez to rozumieją? Rozmaitych interpretacji znajdzie się milijon. Można próbować z tego zrobić jakiś chrześcijański panteizm, jak chce pewien łysy gentleman. Można godzić PFK z Biblią poprzez niezwykle ciekawy psalm 82. Można wpisać Magika, Fokusa i Rahima w poczet romantycznych bohaterów - poetów, uznających istnienie Najwyższego, jednak podnoszących przeciw niemu bunt. Można w końcu odczytać to jako czystą herezję - wszak laveiowski satanista czci nie szatana, a samego siebie. Albo zdystansować się zupełnie od religii - i na przykład za Sartrem i Heideggerem uznać swoją boskość w takim zakresie, w jakim obdarzony wolnością i skazany na wolność człowiek, Dasein, pozostaje w każdej minucie swym własnym Stwórcą. Albo potraktować powyższą frazę po prostu jako wyraz wiary we własne siły. Albo w autonomiczną moralność. Milijon możliwości.

No to próbujemy chociaż trochę te wątpliwości rozwiać. Słuchamy, co trójjedyny podmiot liryczny ma nam o sobie do powiedzenia w zwrotkach. Słuchamy raz, dwa razy, pięć razy. No i mamy problem, bo to zwykły bełkot. Oczywiście, możliwy do odczytania na milijon sposobów, ale to donikąd nie prowadzi. I tutaj pojawia się jakiś taki niepokój - jak to, Wielka Improwizacja czasu transformacji ma sprowadzać się tylko do refrenu?

Pozwolę sobie w związku z powyższym, zaproponować pewne rozwiązanie. Otóż śmiem twierdzić, iż w hiphopie mamy silny nurt impresjonistyczny. Podczas gdy dzieła Moneta i Renoira cieszą się powszechnym uznaniem, literatura impresjonistyczna przeszła w pochodzie dziejów raczej niezauważona. Jednakże wsłuchując się w teksty części polskich hiphopowców (czołowym przedstawicielem będzie tu chyba O.S.T.R.), da się zauważyć pewne podobieństwa do wykropkowanych malowideł. Słowa nie opowiadają historii, nie przedstawiają wizji, nie są wezwaniem do czynu. Nie da się ich streścić, opowiedzieć jednym - dwoma zdaniami, o czym jest pierwsza zwrotka, o czym druga, o czym trzecia. Zamiast tego mamy ogólną impresję, rzeczywistość którą bardziej się czuje niż widzi - Łódź nocą; sam ze sobą w czterech ścianach; ludowa potupaja; i wiele, wiele innych. Jak zalecał Paul Verlaine, impresjonistyczny poeta i pederasta:

Gędźby jedynie, zawsze, wszędzie dbaj!
Niech wiersz twój będzie czymś nagłym w przelocie,
Co - czujesz - pierzcha z duszy już w nawrocie
W innych miłości, innych niebios kraj.

Niech wiersz twój będzie szczęśliwą przygodą,
Którą ci wiatru porannego pęd
Przywiał z woniami tymianków i mięt...
Reszta jest tylko literacką modą.