niedziela, 9 czerwca 2013

odurzone nieba skalą morze marszczy się beztrosko

Upadek Ikara według Drapera. Majestatyczny młodzieńczy trup na przybrzeżnej skale, otoczony przez zalewające się łzami morskie cipeczki. Ogromne skrzydła odzwierciedlają wielkość myśli, która przywiodła go do zguby. Aura nadnaturalnego spokoju towarzysząca odejściu wielkiego człowieka.

Upadek Ikara według Bruegla. W prawym dolnym rogu widać kawałek nogi.

Na pierwszym planie oracz, dalej pasterz, jeszcze dalej statki i miasto w tle. Denatowi nikt nie poświęca szczególnej uwagi. Dlaczego? Ano, dlatego. Ikar symbolizuje mnogość idei, które mimo pozornej - lub faktycznej - wzniosłości, pozostają zabawką nielicznych. To, co poznajemy jako historię dziejów, to losy Ikarów, których kawałek nogi widać gdzieś w rogu. Między nimi samo państwo, jako wspólnota interesów feudalno-kupieckich elit, otoczona nimbem świętości przez dziewiętnastowieczny nacjonalizm i współczesny system edukacji. Także kultura wysoka, zwłaszcza we współczesnej, zdegenerowanej formie. Tak to wyglądało we wszystkich cywilizacjach, od murzyńskich golasów, przez Azteków i Rzymian, po Cesarstwo Korei. Chłop idzie za pługiem i patrzy w końską dupę. Kitajski wynalazca porcelany, scholastyk Pierre Abélard, Johann Strauss syn, wszyscy wzlatują albo upadają gdzieś na ostatnim planie, pozostawiając przeważającą część ludzkości nieświadomą tego, że kiedykolwiek istnieli. Aż do rewolucji przemysłowej, po której Ikar przylatuje na pierwszy plan helikopterem, z zapasem jedzenia i zestawem medykamentów. I to w sumie tyle w kwestii równości kultur.

A skoro już przy malowidłach, do Wawy zjeżdża niedługo kolekcja niejakiego Rothko, którego bohomazy schodzą po cenach rekordowych. Takie na przykład Pomarańczowy-czerwony-żółty poszło za 72 miliony dolarów. Samo narzuca się przy tym pytanie - jak bardzo kogoś musi popierdolić, żeby wydawał tak gruby piniądz na coś, co własnoręcznie mógłby namalować w pół godziny? Odpowiedzieć można poprzez analogię z siedemnastowieczną holenderską tulipomanią. Nikt nie wkładał dziesięcioletniej średniej krajowej w kwiatuszek, no bo ładny. Kupowało się, bo było wiadomo, że ktoś to odkupi jeszcze drożej. A dlaczego odkupi? Bo będzie wiedział, że ktoś to potem odkupi jeszcze drożęj. I tak dalej. Aż bańka spekulacyjna wzięła i pękła. Czego sobie i państwu życzę w odniesieniu do sztuki współczesnej, chociaż podejrzewam, że możemy nie doczekać.

Z innej beczki. Temat znam dosyć pobieżnie, a samo spostrzeżenie ukradłem od Żurawskiego vel. Grajewskiego, ale wydaje mi się wyjątkowo warte uwagi. Orban na Węgrzech. Jak łatwo dostrzec, przeglądając nagłówki na Presseuropie, w Budapeszcie zapanował narodowy socjalizm (coś jak kaczyzm, tylko jeszcze gorzej). Jedna rzecz, która jest w tym wszystkim najbardziej fascynująca - reformy Orbana to zagrożenie dla demokracji, jako że ograniczają pewne wypracowane na zachodzie standardy instytucjonalne. Tymczasem, kiedy poprzednio premierujący Gyurcsany wprost przyznał: "kłamaliśmy, kłamiemy, będziemy kłamać" - czyt.: ani trochę nie liczymy się z opinią Demos, to nie, to wtedy spoko, demokracja działa zajebiście. I tylko zdziwienie kiedy przepytywana polityk nie potrafi stwierdzić czy odczytywany program jest programem jej partii, czy tej drugiej, bo różnią się wyłącznie nakłamanymi obietnicami.