1. Swego czasu okoliczności zmusiły mnie do obejrzenia Madagaskaru 2. I byłem, hm, nieco zażenowany. Storylajn trzyma się kupy, można się nawet wciągnąć. Za to wszyscy bohaterowie mają kurwa nerwicę. U pingwinów i lemurów wyszło zabawnie, ale reszta to już przegięcie. Fajnie, kiedy postacie są barwne, wyraziste, nawet nieco przerysowane, tyle że tutaj każdy jeden jest nadekspresyjny do granic śmieszności i zupełnie nienaturalny. O lwie który tańczy zamiast walczyć nie będę się rozpisywał, bo to jest tak zwany zeitgeist. Ale - trzeba zauważyć - w kolejnej bajce, główny szwarccharakter jest zwyczajną pizdą. Inna sprawa, że nie jestem na bieżąco z gatunkiem, ale wydaje mi się, że mamy trend w tym kierunku. Wuj Skaza z Króla Lwa ('94), Ratcliffe z Pocahontas ('95), ten Hun (Mongoł?) z Mulan ('98), jeszcze nawet tygrysy z Epoki Lodowcowej ('02), to wszystko były groźne skurwysyny. A teraz? Zaczęło się chyba od Farquuada ze Shreka ('01) i to w sumie pasowało do prześmiewczej konwencji. Ale im dalej tym gorzej - Książę z Bajki ('04, '07) to już skończona pipa, tak samo przeciwnik Alexa ze wspomnianego Madagaskaru 2 ('08). Kiedyś bajkowe uosobienie zła wzbudzało w gówniarzerii lęk i było prawdziwym wyzwaniem dla głównego bohatera. Teraz wzbudza najwyżej irytację swoją żałosnością. Względna równowaga między patosem a wygłupami z lat '90 dosyć mocno się zachwiała i całość idzie w kierunku serii wymuszonych gagów. Efekt: żenująca parodia Króla Lwa. Zepsucie i zniewieściałość, ot co.
2. Lekcje polskiego i ich wpływ na młode umysły. Własne doświadczenie i przeprowadzone rozmowy, tak z uczniami jak ze znajomymi nauczycielami, wskazują na dość powszechne i mocno niefajne zjawisko. Otóż nauczyciel, zapoznając swych słuchaczy z dziełami kultury, stawia się po stronie twórcy a nie odbiorcy. Zamiast opisywać kolejne pozycje z perspektywy krytycznego czytelnika i historyka literatury, występuje jako pełnomocnik autora.
Najlepiej to widać przy średniowieczu. Najpierw "Pieśń o Rolandzie" - tak, to jest debilne. I tak, powinno się to wyraźnie powiedzieć. "Pieśń o Rolandzie" znalazła się na liście lektur z uwagi na miejsce w europejskiej kulturze, na możliwość zobrazowania kilku czołowych motywów w literaturze tamtych wieków oraz pokazania ciekawej mentalności ówczesnych. Ale sensu ma tyle co Dragonball Z (nawet trochę mniej), a do tego utrzymana jest w bardzo podobnej konwencji. Tyle, że zamiast przekazać taki komunikat, przeciętny, przekonany o swej dziejowej misji polonista, przyjmuje za pewnik: jeśli coś jest na liście lektur, to musi być wybitne. I rozpływa się nad bohaterstwem sir Rolanda, nad jego ofiarą i poświęceniem. A publiczność puka się w czoło.
I tu mamy pierwszy problem - mili państwo, ci goście nigdy nie istnieli. A nawet jeśli, zwykle mieli niewiele wspólnego ze swymi literackimi odpowiednikami. Książkowe postacie są wymysłem autora, który za ich pośrednictwem chce coś przekazać albo po prostu dostarczyć gawiedzi rozrywki i zgarnąć piniądz. I znów przykład ze średniowiecza - "Bogurodzica" vs. "Lament Świętokrzyski". Omawia się te wiersze tylko i wyłącznie po to, żeby pokazać zmianę jaka zaszła między kulturą romańską a gotycką. Tam Pantokrator, tutaj pieta. I, podobnież - "Lament" jest tak daleki od wybitności jak to tylko możliwe, po prostu niewiele więcej się z tamtych czasów zachowało. Całość da się omówić na jednej, max dwóch godzinach lekcyjnych. Za to tygodniowe rozważania: "co czuje matka" mogą mieć wartość religijną, ale poznawczej - zero.
Problemy 2-4, to kolejne konsekwencje edukacji poprzez zachwyt.
Problem drugi - pokutuje nieuzasadnione niczem przekonanie, że umiejętność operowania trzynastozgłoskowcem czyni poetę niepodważalnym autorytetem i dodaje jego przekonaniom walor nie tylko racjonalności, ale niemal świętości. Tyle że z całego pocztu naszych pisarzy i wierszokletów, najwięcej politycznego rozumu miał Sienkiewicz, reszta jest niestety daleko w tyle, zwykle robiąc więcej szkody niż pożytku.
Problem trzeci - iluzja powszechnej dziejowej zgody autorytetów. Wiadomka, jak wszyscy są wybitni i z definicji mają rację, to jakiś tam konsens musi między nimi panować. Co z tego, że Giedroyć uważał Wyszyńskiego za "tępego endeka", a Herling-Grudziński polecał Michnikowi rozejrzenie się za dobrym psychiatrą. W efekcie, wystarczy powołać się na któregokolwiek i już mamy rację. Najlepiej na Einsteina - wszak był mądry, bo... yyy... cośtam... kiedyśtam, no e równa się emcekwadrat i w ogóle, a więc kto mądry, ten z nim trzyma. Dlatego o trzech czwartych przypisywanych mu cytatów pan Albert nigdy nie słyszał, a te kilka bon-motów które rzeczywiście ułożył eksploatuje się do porzygu.
Problem czwarty - brak rozróżnienia między obiektywnym, a subiektywnym. Z jednej strony większość młodzieży uważa się (czasem słusznie) za znacznie bardziej rozumną, niż członkowie grona pedagogicznego. Z drugiej, taki a nie inny sposób rozumowania poparty autorytetem instytucji państwowej, zostaje w pełni zaadoptowany do popierania własnych opinii. W efekcie, wszystko co się spodoba, z miejsca zyskuje przymiot wybitności. Czy to Hemp Gru, czy Pidżama Porno, "Zapach Kobiety" czy "Incepcja", czy kurwa bajka o kucykach - przypadło mi do gustu, a więc jest wielkie i przejdzie do historii.
W efekcie nauka o literaturze jest raczej porażką, nauczyciel się męczy, dzieciarnia się nudzi. Lektur nikt nie czyta, a media biadolą nad spadkiem czytelnictwa jako takiego. Ale to najmniejsze ze zmartwień. Wzbudzać niepokój powinno raczej przyjęcie aparatu pojęciowego bezmyślnego zachwytu, rozumowania w oparciu o autorytety i operowania sferą idei w zupełnym oderwaniu od realiów.
2. Lekcje polskiego i ich wpływ na młode umysły. Własne doświadczenie i przeprowadzone rozmowy, tak z uczniami jak ze znajomymi nauczycielami, wskazują na dość powszechne i mocno niefajne zjawisko. Otóż nauczyciel, zapoznając swych słuchaczy z dziełami kultury, stawia się po stronie twórcy a nie odbiorcy. Zamiast opisywać kolejne pozycje z perspektywy krytycznego czytelnika i historyka literatury, występuje jako pełnomocnik autora.
Najlepiej to widać przy średniowieczu. Najpierw "Pieśń o Rolandzie" - tak, to jest debilne. I tak, powinno się to wyraźnie powiedzieć. "Pieśń o Rolandzie" znalazła się na liście lektur z uwagi na miejsce w europejskiej kulturze, na możliwość zobrazowania kilku czołowych motywów w literaturze tamtych wieków oraz pokazania ciekawej mentalności ówczesnych. Ale sensu ma tyle co Dragonball Z (nawet trochę mniej), a do tego utrzymana jest w bardzo podobnej konwencji. Tyle, że zamiast przekazać taki komunikat, przeciętny, przekonany o swej dziejowej misji polonista, przyjmuje za pewnik: jeśli coś jest na liście lektur, to musi być wybitne. I rozpływa się nad bohaterstwem sir Rolanda, nad jego ofiarą i poświęceniem. A publiczność puka się w czoło.
I tu mamy pierwszy problem - mili państwo, ci goście nigdy nie istnieli. A nawet jeśli, zwykle mieli niewiele wspólnego ze swymi literackimi odpowiednikami. Książkowe postacie są wymysłem autora, który za ich pośrednictwem chce coś przekazać albo po prostu dostarczyć gawiedzi rozrywki i zgarnąć piniądz. I znów przykład ze średniowiecza - "Bogurodzica" vs. "Lament Świętokrzyski". Omawia się te wiersze tylko i wyłącznie po to, żeby pokazać zmianę jaka zaszła między kulturą romańską a gotycką. Tam Pantokrator, tutaj pieta. I, podobnież - "Lament" jest tak daleki od wybitności jak to tylko możliwe, po prostu niewiele więcej się z tamtych czasów zachowało. Całość da się omówić na jednej, max dwóch godzinach lekcyjnych. Za to tygodniowe rozważania: "co czuje matka" mogą mieć wartość religijną, ale poznawczej - zero.
Problemy 2-4, to kolejne konsekwencje edukacji poprzez zachwyt.
Problem drugi - pokutuje nieuzasadnione niczem przekonanie, że umiejętność operowania trzynastozgłoskowcem czyni poetę niepodważalnym autorytetem i dodaje jego przekonaniom walor nie tylko racjonalności, ale niemal świętości. Tyle że z całego pocztu naszych pisarzy i wierszokletów, najwięcej politycznego rozumu miał Sienkiewicz, reszta jest niestety daleko w tyle, zwykle robiąc więcej szkody niż pożytku.
Problem trzeci - iluzja powszechnej dziejowej zgody autorytetów. Wiadomka, jak wszyscy są wybitni i z definicji mają rację, to jakiś tam konsens musi między nimi panować. Co z tego, że Giedroyć uważał Wyszyńskiego za "tępego endeka", a Herling-Grudziński polecał Michnikowi rozejrzenie się za dobrym psychiatrą. W efekcie, wystarczy powołać się na któregokolwiek i już mamy rację. Najlepiej na Einsteina - wszak był mądry, bo... yyy... cośtam... kiedyśtam, no e równa się emcekwadrat i w ogóle, a więc kto mądry, ten z nim trzyma. Dlatego o trzech czwartych przypisywanych mu cytatów pan Albert nigdy nie słyszał, a te kilka bon-motów które rzeczywiście ułożył eksploatuje się do porzygu.
Problem czwarty - brak rozróżnienia między obiektywnym, a subiektywnym. Z jednej strony większość młodzieży uważa się (czasem słusznie) za znacznie bardziej rozumną, niż członkowie grona pedagogicznego. Z drugiej, taki a nie inny sposób rozumowania poparty autorytetem instytucji państwowej, zostaje w pełni zaadoptowany do popierania własnych opinii. W efekcie, wszystko co się spodoba, z miejsca zyskuje przymiot wybitności. Czy to Hemp Gru, czy Pidżama Porno, "Zapach Kobiety" czy "Incepcja", czy kurwa bajka o kucykach - przypadło mi do gustu, a więc jest wielkie i przejdzie do historii.
W efekcie nauka o literaturze jest raczej porażką, nauczyciel się męczy, dzieciarnia się nudzi. Lektur nikt nie czyta, a media biadolą nad spadkiem czytelnictwa jako takiego. Ale to najmniejsze ze zmartwień. Wzbudzać niepokój powinno raczej przyjęcie aparatu pojęciowego bezmyślnego zachwytu, rozumowania w oparciu o autorytety i operowania sferą idei w zupełnym oderwaniu od realiów.