czwartek, 25 lutego 2016

przyjdzie wiosna, deszcz spłynie na drogi

Uśmiechnęła się dziś do mnie z plakatu pani Korwin-Piotrowska, reklamująca jakieś swoje nowe arcydzieło. Widok jej poczciwej facjaty, jak to zwykle, uruchomił we mnie akcję hejtstart. Mówimy w końcu o damie, która sprawia wrażenie mniej rozgarniętego z dwóch polskich Korwinów, a to już nie lada wyczyn. Przy tym, zarabiając na życie głównie egzegezą wywiadów Tomasza Kammela dla "Pani Domu", czuje się uprawniona do występowania z pozycji arbitra elegancji właściwie w każdej kategorii tematycznej.

Skojarzyło mi się to z manewrem pana Camerona, który dla uzyskania określonych profitów rozpisał był referendum o wyjściu Albionu z UE. Straszył, straszył, aż elity sprzymierzonych narodów zgodziły się pójść na jakieś tam ustępstwa. I tak mnie uderzyło, że gdyby - przykładowo - w kolejnych perspektywach finansowych rzeczywiście przestały się znajdować fundusze dla RP, żaden z naszych przywódców nie miałby najmniejszych szans nawet na rozważenie tego typu manewru. Cały elektorat centrowy uciekłby bowiem od niego jak od obszczanego menelaosa w ZTM, słysząc pohukiwania tłumu tego sortu autorytetów, że oto nazistowsko-reptyliański samodzierżca chce odciąć biedną ojczyznę od blasku cywilizacji i wtrącić ją w otchłań pandemonium. Czego najlepszym dowodem niedawne lamenty nad ostatecznym zaprzepaszczeniem wiodącej pozycji Polski w unijnych strukturach. W co oni chyba naprawdę wierzą.

Naliczyłem w Rzeczypospolitej pięć głównych ośrodków światopoglądowych. Podział oczywiście umowny, płynny i pod dyskusję. Co ważne, nie pokrywa się całkowicie z podziałem partyjnym. Mamy więc Kuźnicę Korwinowską, która generalnie komentarza nie wymaga. Mamy niedobitki lewicy modernistycznej z Bugajem, Szumim i Ikonowiczem, w tym kierunku zdaje się nieśmiało dryfować paria Gruzem. Środowisko może ciekawe, ale równie niszowe co poprzednie - chociaż wydaje się ostatnimi czasy nieco wzmacniać. Dalej słynna wojna polsko-polska. Z jednej strony klimaty narodowowyzwoleńcze, wyznające narrację umiarkowanie błyskotliwego "Eseju o duszy polskiej" prof. Legutki. Z drugiej strony szeroki krąg lewicowo-liberalny, od Sierakowskiego, Michalskiego i Szczerka, przez katalog bardziej czy mniej szmatławych tygodników, aż po Wojewódzkiego. Tak zwani młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków. Na koniec pozwolę sobie odnotować zaistnienie środowiska, które nazwę roboczo postendeckim, zaliczając do niego Nową Konfederację, niedobitki Fundacji Republikańskiej, paru mądrali fejsbukowych na czele z Bartosiakiem, Juraszem i Maciążkiem. Z mniej lotnych, a bardziej rozpoznawalnych, będzie się tu łapał Ziemniakiewicz, może i Warzecha. Poza tym oczywiście praktycy, którzy o swoich poglądach pisują rzadko, a wpływ na kształt rzeczywistości mają spory, jak choćby Morawiecki.

Zasadniczą różnicą pomiędzy narodowowyzwoleńcami a postendecją jest aparat pojęciowy. Ci pierwsi opowiadają historię, w której wybrany naród Polski brnie przez dzieje zmagając się z siłami zła - tak, jak to wygląda w szkolnych podręcznikach. Na chwilę obecną siły zła mają być reprezentowane przez pookrągłostołowe elity i zgniły zachód. Nie brzmi to zbyt przekonywająco, ale niestety sporo wpływowych osób w tym kraju zdaje się w taki stan rzeczy wierzyć, na czele z kilkoma ministrami i parlamentarzystami opcji rządzącej. Nie wspominając już o całych masach czytelników frondy, kresów i kilku papierowych periodyków. Postendecja narracji takiej nie potrzebuje i operuje znacznie mniej kontrowersyjnymi pojęciami utylitaryzmu. Na dobrą sprawę mamy tu kolejną już odsłonę średniowiecznego sporu o uniwersalia i przyjęcia albo odrzucenia realnego bytu idei.

Racjonalną narrację na temat tego czym Polska jest i czym być ma przedstawiają środowiska liberalno-lewicowe i postendeckie. Bardzo ładnie da się to streścić w rozmowie Jurasza ze Smolarem i Żurawskim, którą niedawno wrzucałem na fejsa. Strona postendecka mówi: naród/państwo jest wspólnotą interesów. Polityka ma służyć ich ochronie. Z jednej strony mamy zagrożenie rosyjskie, któremu trzeba jakoś przeciwdziałać - bazy NATO, dywersyfikacja energetyczna, obrona terytorialna, wsparcie dla Ukrainy, stosunki bilateralne z Białorusią, w dłuższej perspektywie z Chinami. Z drugiej strony jest zagrożenie postkolonialne - Polska korzysta na powiązaniu ze stabilnym rynkiem niemieckim i na unijnych dotacjach, ale przy okazji wybitnie ogranicza sobie możliwość ochrony własnego rynku przed zdominowaniem przez kapitał i towary z zachodu i musi stosować się do narzucanych regulacji. Podejmowane decyzje polityczne powinny opierać się na kalkulacji spodziewanych zysków i ryzyk, przy uwzględnieniu uwarunkowań długoterminowych.

Wydaje się to wszystko dosyć oczywiste i bezdyskusyjne, tyle że ta sama historia może zostać opowiedziana w zupełnie inny sposób. Po rozpadzie dziewiętnastowiecznych mocarstw Europa Środkowa podzieliła się na gromadę skłóconych ze sobą gównianych państewek, w których władza prędzej czy później przechodziła do rąk autokratów. Potem była druga wojna, gdzie wspomniane państewka rzuciły się sobie do gardeł, potem pół wieku totalitaryzmu. Przynależność tej części świata do obozu liberalnej demokracji to pomysł bardzo świeży i wcale nie zapisany w gwiazdach. Nawet po '89 potencjalnie możliwy był zarówno scenariusz białoruski (krótka odwilż i powrót do prorosyjskiej dyktatury), ukraiński (oligarchia magnacka) albo jugosłowiański (wojna na tle etnicznym - Polsko-Litewska, Czesko-Słowacka, Węgiersko-Słowacko-Rumuńska), jak też - bardziej czy mniej krwawa - kontrrewolucja. Nie wspominając już o tym, że przejęcie rosyjskiej strefy wpływów przez mocarstwo z drugiego końca świata samo w sobie jest wydarzeniem niebywałym. Ładnie to obrazuje Smolar w zalinkowanym powyżej wywiadzie - kiedy podczas wspólnego obiadu któryś z tuzów opozycji wspomniał o członkostwie Polski w NATO, amerykański ambasador wstał i wyszedł z braku pomysłu na lepszą reakcję.

Narracja postendecka przyjmuje za pewnik, że Polska jest z grubsza normalnym państwem, które powinno aspirować do zapewnienia możliwie najlepszej ochrony wspólnych interesów obywateli sine ira et studio, nie będąc z założenia ani euroentuzjastycznym ani eurosceptycznym. Narracja lewicowo-liberalna widzi Polskę - i sąsiednie kraje środkowoeuropejskie - jako państewka balansujące na granicy oświecenia i słowiańskiej dziczy. Przynależność do struktur unijnych jest nie tyle formą optymalnego zabezpieczenia interesów narodowych, co zabezpieczeniem obranego wyboru cywilizacyjnego. W razie braku kontroli demokracji zachodnich, możliwy jest zarówno scenariusz demontażu państwa prawa w kierunku samodzierżawia lub oligarchii, jak i odrzucenie postmodernistycznego, liberalnego i tolerancyjnego modelu społeczeństwa na rzecz jakiejś formy narodowo-konserwatywnego reżimu obyczajowego. Michalski ładnie określił własny światopogląd jako "obronę Weimaru". Jest jak jest, ale to wciąż jeden z lepszych dostępnych scenariuszy. Tę samą dyskusję odbył swego czasu Bosak z panią Riczardsonową, tyle że tam prowadząca niestety nie zadbała o zachowanie proporcji w doborze oponentów. W średniowieczu w takiej sytuacji chłopa się przynajmniej zakopywało po pas w piachu.

Ziemniakiewicz całkiem zgrabnie porównał to swego czasu do sytuacji w Kongresówce w 1830. Mamy formację ludzi relatywnie młodych, wyrażającą niezadowolenie z zaistniałego stanu rzeczy i dostrzegającą potencjał do jego zmiany. Naprzeciw - formację weteranów dawnych wojen, świadomych, że w porównaniu do tego co było i co być może, to sprawy wcale nie wyglądają tak tragicznie. Oczywiście zarówno okoliczności jak i potencjalne rozwiązania są tu nieporównywalne, ale istota sporu wydaje się dosyć podobna. Widać to ładnie w sprawie sporów o TW Bolesława i wczesne lata 90. Tutaj znów odsyłam do Jurasza - stronę prawą reprezentuje wspomniany Ziemniakiewicz, stronę lewą jakiś nieznany mi bliżej dziadzia wzbijający się na poziomy kabotyństwa niedostępne nawet Żebrowskiemu. Z prawej strony: ok, Sowiety się rozpadły, była szansa na zorganizowanie państwa od zera. Wyście w tej sytuacji pozwolili dawnej bezpiece na zachowanie kontroli, z czego bez wątpienia korzystano choćby przy wybitnie kontrowersyjnej  prywatyzacji i co odbija się porządną czkawką do dziś. Dziadzia: ależ, kurwaśwa, demokracja! W końcu demokracja! Z tym, że z pewnością dałoby się postawić w szranki kogoś nieco bardziej wysublimowanego, kto byłby ten sam pogląd wyłożył w sposób bardziej racjonalny.

Morał z historii taki, że narracja lewicowo-liberalna nie jest niestety tak durna, jak brzmi w usteczkach TVNowskich celebrytów. Ja niestety jestem w stanie wyobrazić sobie rozpiżdżenie modelu liberalnej demokracji przez jakiegoś nadwiślańskiego Pinoczeta albo Janukowycza. Problem w tym, że przyjmując taki światopogląd łatwo jest zagubić proporcje. Jednostka bardziej racjonalna przed wydaniem osądu przynajmniej zastanowi się, jak ta sama sprawa wygląda z innych perspektyw. I czy twarde trzymanie się pozycji ideowych nie jest nieproporcjonalnie szkodliwe przy pełnym obrazie sytuacji. Spora część stronnictwa obrony demokracji wydaje się niestety albo nie mieć ku temu woli, albo - jak w przypadku flanki celebryckiej - intelektualnych predyspozycji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz