poniedziałek, 25 października 2010

10 piosenek na Wielka Smutę

W życiu każdego młodego człowieka przychodzi moment, w którym ogarnia go smutek. Smutek niczym niezdefiniowany, nie zawsze uzasadniony. Czasem wynikający z nieszczęśliwej miłości, czasem z minusa na dodatkowych zajęciach w gimnazjum. Dziwnym trafem, pogrążony w nostalgii osobnik nie zamierza w szybkim czasie pozbyć się ogarniającego go uczucia. Wręcz przeciwnie, próbuje je spotęgować na różne sposoby. Jednym z nich jest wsłuchiwanie się w smutne, wolne i zawodzące piosenki. Przed wami subiektywne zestawienie dziesięciu z nich.

10. Lenny Kravitz – Calling all angels bądź I Love the rain
Czarny przystojniak ma w swojej ofercie kilka piosenek dla przebywających w tak zwanym “dole”. Wyciszony, zawodzący głos, oszczędna i smutna melodia oraz chwytający za serce tekst zapewniają długie chwile pogrążenia w głębokim zamyśleniu. W jednej chwili uzmysławiamy sobie, jak nam jest źle i przypominamy wszystkie chwile kiedy było dobrze. Tylko czemu były tak dawno?

9. Guns`n`Roses – Don`t cry
Już sam tytuł wskazuje jak doskonała jest to pieśń dla spragnionych nostalgii. Kiedy naprawdę chcę nam się płakać, tylko przechlany głos Axla może nas od tego powstrzymać. Swoją drogą, on też wtedy musiał być w Wielkiej Smucie, bo po tej piosence powstało jeszcze kilka w podobnym stylu. Jakże to odmienne chociażby od Welcome to the jungle, ale jakże bliskie wielu, którzy na swych wątłych ramionach noszą ciężar własnego życia.

8. The Verve – Bittersweet symphony
O tak. Miód na serce każdego spragnionego miłości i odrzuconego małolata. Mamy piękną muzyczkę ze skrzypeczkami w tle i pedalski głos wokalisty. Oprócz tego, piosenka trwa odpowiednio długo, tak aby móc przypomnieć sobie wszystkie niepowodzenia i uronić łzę w nakrywająca twarz poduszkę.

7. Prince – Purple Rain.
Hymn każdego nieszczęśliwie zakochanego. Mega zawodzący głos, mega oszczędność rytmu i melodii. Zwolnione tempo, tekst wyrażający tęsknotę i pragnienie miłości. Pozwala długo myśleć, co robilibyśmy z ukochaną, jak wspaniałe i zachwycające rzeczy. I jakby się to jej podobało. Więc czemu mnie nie chce?


6. Kasia Kowalska – cała dyskografia
Hymny każdej nieszczęśliwie zakochanej. Byłeś taki wspaniały, czułam się jak w niebie, więc czemu teraz mówisz, że mi z buzi je.ie. Czyli, że byliśmy tacy zakochani, kochałam być w twoich ramionach, a dziś nic z tego. Zostawiłaś mnie, a teraz jedyne co mam to pięknie skomponowane pieśni smutku Kasi Kowalskiej.

5. Edyta Bartosiewicz – Ostatni
Tu też właściwie pasowałaby cała dyskografia, ale nie będziemy szli na łatwiznę. Przy tej piosence można po prostu, po ludzku zaszyć się we własnym pokoju i patrzeć w sufit cały dzień. Bo po cóż jest Wielka Smuta, jeśli właśnie nie po to. Zasłonięte żaluzje, szarość pokoju, mokre oczy, obgryzione paznokcie i pryszcze. Ach, gdyby tylko mnie jakiś/jakaś chciał/ła...

4. Metallica – Nothing else matters
Nie zastanawialiście się nigdy dlaczego utwór zespołu uważanego za legendę heavy metalu grany jest regularnie w takim na przykład radiu jak Eska? No właśnie, Jamesowi i spółce udało się nagrać kawałek trafiający prosto w czułe, krwawiące serca milionów nastolatek. Utwór ten, dzięki swej oszczędnej, wyciszonej linii melodycznej, a przede wszystkim idealnemu tekstowi i tytułowi, pomaga zaspokoić to jakże masochistyczne ale i kojące pragnienie bycia w Smucie. Bo przecież nic innego się nie liczy.



3. Coldplay – Scientist (jako przedstawiciel)
Mimo, że zespół Coldplay posiada mnóstwo dobrych piosenek i trudno nie docenić tego, że są po prostu fajne, to większość z nich wpisuje się w ogólne pojęcie Wielkiej Smuty. Nie wiem czemu tak sobie panowie wybrali, ale ich utwory są w wolnym tempie, nie oszałamiają zmysłów przesadnym bogactwem dźwięków, a do tego wokalista ma wybitnie wyjący głos. No i śpiewa o miłości. Czego więcej potrzeba? Założyć piżamkę, wpełzać pod kołdrę i słuchać, słuchać...Cudowny przepis na nostalgiczny wieczór ze zdjęciem ukochanej. (To zdzira, teraz się pewnie tak uśmiecha do tego nowego pajaca)


2. Ozzy Osbourne – Dreamer
Wstyd. Człowiek jedzący nietoperze, ojciec chrzestny hard rocka i biologiczny dwójki dzieci oraz ziemski Książe Ciemności postanowił w pewnym momencie swojej kariery przypodobać się tej wielkiej rzeszy zakochanych bez wzajemności. No, ewentualnie nie lubianych przez nikogo odszczepieńców. I nagrał pieśń o tym, jakim to on jest marzycielem patrzącym przez okno! Przecież on czuje to samo co ci nie lubiani gimnazjaliści i grube dziewczyny tak bardzo starające się być fajne i piękne, że...zrobisz wszystko, żeby tylko z nimi nie rozmawiać. A w zaciszu własnego pokoiku można pomarzyć, jakim to się jest wspaniałym i uwielbianym. Oczywiście wyglądając przez okno.


1. Aerosmith – I don`t want to miss a thing
No tak. Szczerze mówiąc nie wiem, co mam napisać o tym utworze. Jest tym dla nurtu muzycznego Wielkiej Smuty, czym jest piąta Symfonia Beethovena dla muzyki klasycznej i kompozycja „Jesteś szalona” dla disco polo. Idealnym moim zdaniem podsumowaniem tego utworu będzie komentarz zamieszczony pod nim w serwisie wrzuta:
Użytkownik „...” napisał:
Rucham was w mordę.
Eee... to jednak nie to. Użytkownik „Sylvia” napisała: Za każdym razem płaczę ;). Czyż dla piosenki na Wielką Smutę potrzeba lepszej rekomendacji?

różne takie

Blog jest wciąż zamknięty i nieczynny, ale jest wpół do pierwszej i nie chce mi się spać. Mogę poczytać orzecznictwo ETS, nie zrobię tego jednak z przyczyn bardziej niż oczywistych. Mogę ponapierdalać w Herosa, ale mi zejdzie do rana, znając życie. Mogę też się powymądrzać.

Rzecz pierwsza, czyli tolerancja. Jak to wygląda w praktyce u przeciętnego oświeconego zjadacza chleba.

Jestem gejem. - Och, to wspaniale. Nie powinieneś się tego wstydzić, masz takie same prawo do szczęścia jak inni.
Postanowiłem zmienić religię. Przechodzę na zurwanizm. - Cieszę się, że odnajdujesz swoje miejsce w świecie, realizujesz się i rozwijasz. Nie zamierzam cię osądzać.
Dziewczyny, daję ciapatemu. - To cudownie.
Ej słuchajcie, zrobię sobie sztuczne cycki - HYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY!!!!!!!!!!!!!!11111oneoneeleven

Poważnie mówię. Wszyscy tolerują, akceptują, afirmują wręcz różne ciekawe pomysły typu zmiana religii, płci i tym podobne. Uzasadnienie zawsze to samo: masz prawo do szczęścia, nikt nie ma prawa cię osądzać, to twoje życie i możesz zrobić z nim co chcesz. Do czasu, kiedy jakieś dziewczę zażyczy sobie powiększyć balony. Cała powyższa argumentacja natychmiastowo bierze w łeb. Nagle, ni stąd ni zowąd, każdy jeden oświecony chwyta się za głowę i tłumaczy, że to fu, że twarde, że nienaturalne i w ogóle plastik i jak tak można. No to ja pierdolę.

Jeżeli jakaś młoda panienka ma nieszczęście być płaską jak smak zupy bez kostki winiary i czuje się z tym kurewsko źle, to co komu przeszkadza, że ma ochotę ów stan rzeczy zmienić? Oczywiście, usłyszy "jesteś piękna taka jaka jesteś" i inne tego typu głupoty, a śmiechy za plecami będą i tak. Jeśli dziewczyna zdaje sobie sprawę, że cycki to nie wszystko (jednego z czytelników przepraszam od razu za tak zuchwałe w jego oczach bluźnierstwo), no to fajnie. Jeżeli jednak ma z tym problem i wolałaby sobie zafundować większe bufory - to co to kurwa za kłopot? Chce, to niech ma. I chuj jednemu z drugim do tego, czy będą twarde czy nie.

Rzecz druga, skąd generalnie wziął się taki a nie inny dominujący od dłuższego czasu w Europie prąd umysłowy. Ostatnimi czasy, próbując się odrobinę odchamić, coby móc w towarzystwie udawać miastowego, zabrałem się za tak zwane kino ambitne. Przyszło mi zapoznać się, między innymi z filmem "Pink Floyd: The Wall", przez wielu okrzykniętym arcydziełem i wybitnym tworem artystycznego geniuszu. To co zobaczyłem, z takim opisem miało niestety wspólnego przysłowiowy cały chuj. Forma jak forma, rzeczywiście, trudno jej odmówić pewnej wartości, treść była jednak równie płaska jak biust opisany nieco wyżej. Pozostało więc czytać opinie i recenzje, poszukując sensu obejrzanego obrazu. I czegóż się dowiedziałem? "Historia pełna wymowy antywojennej i sprzeciwu wobec totalitaryzmu." - recenzent FilmWebu trafnie sformułował to, czego musiałem się spodziewać. Gdyby komuś się mocno nudziło - chodzi głównie o fragment od 1:12:30. Wojna jest zła? - niebywałe. Nazizm był chujowy? - whoa. Hitler sux? - łał, nie wiedziałem, poważnie.

Jak swego czasu führer by himself raczył zauważyć, zwycięzca tłumaczyć się nie musi. Starcie dwóch najpotężniejszych skurwysynów w historii ludzkości skończyło się tak, jak się skończyło. Toteż kiedy unicestwiony nazizm stał się synonimem wszelkiego zła, pozytywny bohater "Pielgrzyma" Coelho, bez jakiegokolwiek zażenowania przyznaje się do bycia członkiem partii komunistycznej. Tak więc, Adolf Hitler od kilkudziesięciu już lat jest uosobieniem zła i esencją ciemności. Umysł przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej jest niestety nadzwyczaj ułomny, przeto organizuje sobie bardzo proste schematy. Jeśli Hitler jest niezaprzeczalną esencją metafizycznego zła, to ostatecznym argumentem rozstrzygającym każdą dyskusję na naszą korzyść i niszczącym każdego oponenta będzie przyrównanie tego ostatniego do pana Adolfa. Wot, przykład. I jeszcze jeden.

Ad rem. Jak się rzekło, większość ludzi ma bardzo proste pojmowanie rzeczywistości. Skoro istnieje absolutne zło, to absolutne dobro, jest niczym innym jak tylko zaprzeczeniem tego pierwszego. Wystarczy więc absolutna negacja nazizmu, a uzyskamy system idealny. Cokolwiek skażone zostało dotknięciem wodza III Rzeszy, musi zostać zastąpione przez swą jak najdalej idącą antytezę. Zamiast nacjonalizmu - internacjonalizm. Zamiast militaryzmu - pacyfizm. Zamiast antysemityzmu - filosemityzm. Zamiast rasizmu - równość kultur. Zamiast absolutyzmu - relatywizm. Zamiast patriarchatu - feminizm. Zamiast obyczajowości - libertynizm. Wymieniać dalej?