czwartek, 6 września 2012

uświadom to sobie sobie

Bry wieczór.

Zaczniemy od anegdoty, którą zapewne nieco poprzekręcam, jako że źródło zaginęło gdzieś w odmętach internetów. Nic to. Tak więc, pewnemu wybitnemu twórcy (zdaje się, Szymborskiej), włos stanął dęba po lekturze interpretacji swego wiersza, spłodzonej przez jakiegoś tam krytyka literackiego. Ów wybitny twórca chwycił więc za pióro i z pośpiechem naskrobał list do reakcji (zdaje się, Judische Zeitung), w którym z całą stanowczością stwierdził, iż dopóki żyje, to on decyduje, o czym są jego wiersze. Ów jakiś tam krytyk literacki zareagował błyskawiczną repliką, pisząc do tej samej redakcji, że powyższa teza jest całkowicie nieprawdziwa. Z chwilą bowiem oderwania pióra od kartki, twórca traci wszelkie prawa do swego dzieła - w utworze mówi podmiot liryczny, a nie autor. Wiersz można więc odczytać nawet całkowicie wbrew intencjom wierszoklety, byle by wywód był logiczny i spójny. Analogicznie - poseł który wniósł i przepchnął projekt ustawy przez obie izby parlamentu i biurko prezydenta, od pewnego momentu nie ma absolutnie nic do gadania. Prawo stanowi racjonalny prawodawca, interpretują je podmioty stosunków prawnych oraz sądy i trybunały. Faktyczny redaktor tekstu nie jest w żaden sposób wyróżniony.

Spróbujmy przełożyć ten pogląd na praktykę, posługując się przy tym słynnym, fikcyjnym przykładem: "zasłona była niebieska". Wedle pierwszego stanowiska, skoro nic nie wskazuje na szczególne znaczenie wybranego koloru, a poza tym widać jak chuj, że "niebieska" rymuje się do "pieska" dwa wersy niżej, to zostawiamy przedmiotową zasłonę w spokoju. Wedle drugiego - bierzemy do łapki na przykład słownik symboli Kopalińskiego, analizujemy kontekst kulturowy, społeczny, polityczny i puszczamy wodze fantazji. A jeśli wnioski jako tako trzymają się kupy, jesteśmy z siebie bardzo dumni.

Wbrew pierwszemu wrażeniu, oba te sposoby są całkowicie kompatybilne. Przynajmniej dopóki pozostajemy wierni przyjętym założeniom. Nie wolno natomiast w żadnym razie szukać między nimi złotego środka - twierdzić, że to autor kolorem zasłony nawiązuje np. do wydarzeń pod tą opoką, którą Sycylianie zwą Birbante - rokko; to zaś świadczy o jego wielkim patriotyzmie oraz ogólnej wielkości (bo jakże by inaczej). Jak to wygląda w praktyce, wszyscy wiedzą.

Po co ten przydługi wstęp? Ano, obejrzałem sobie niedawno dokument o polskim hiphopie na przełomie milleniów. Refleksji nasuwa się kilka, większość - jak to zwykle u mnie - generalnie od czapki. Najważniejsza sprawa i generalny temat niniejszej notki - Paktofonika. Dlaczego to właśnie "Magik" Łuszcz stał się twarzą pokolenia? Czynniki są dwa, oba oczywiste. Pierwszy to tragiczna śmierć. Drugi - "Jestem Bogiem". 

Cały sens utworu sprowadza się do tych dwóch słów. Młody, biedny dresiarz, będący par excellence prochem i niczem, nazywa siebie Bogiem. I słuchacz rzeczywiście ma dreszcze. Pytanie - co oni (bo wszak melorecytują wszyscy trzej) przez to rozumieją? Rozmaitych interpretacji znajdzie się milijon. Można próbować z tego zrobić jakiś chrześcijański panteizm, jak chce pewien łysy gentleman. Można godzić PFK z Biblią poprzez niezwykle ciekawy psalm 82. Można wpisać Magika, Fokusa i Rahima w poczet romantycznych bohaterów - poetów, uznających istnienie Najwyższego, jednak podnoszących przeciw niemu bunt. Można w końcu odczytać to jako czystą herezję - wszak laveiowski satanista czci nie szatana, a samego siebie. Albo zdystansować się zupełnie od religii - i na przykład za Sartrem i Heideggerem uznać swoją boskość w takim zakresie, w jakim obdarzony wolnością i skazany na wolność człowiek, Dasein, pozostaje w każdej minucie swym własnym Stwórcą. Albo potraktować powyższą frazę po prostu jako wyraz wiary we własne siły. Albo w autonomiczną moralność. Milijon możliwości.

No to próbujemy chociaż trochę te wątpliwości rozwiać. Słuchamy, co trójjedyny podmiot liryczny ma nam o sobie do powiedzenia w zwrotkach. Słuchamy raz, dwa razy, pięć razy. No i mamy problem, bo to zwykły bełkot. Oczywiście, możliwy do odczytania na milijon sposobów, ale to donikąd nie prowadzi. I tutaj pojawia się jakiś taki niepokój - jak to, Wielka Improwizacja czasu transformacji ma sprowadzać się tylko do refrenu?

Pozwolę sobie w związku z powyższym, zaproponować pewne rozwiązanie. Otóż śmiem twierdzić, iż w hiphopie mamy silny nurt impresjonistyczny. Podczas gdy dzieła Moneta i Renoira cieszą się powszechnym uznaniem, literatura impresjonistyczna przeszła w pochodzie dziejów raczej niezauważona. Jednakże wsłuchując się w teksty części polskich hiphopowców (czołowym przedstawicielem będzie tu chyba O.S.T.R.), da się zauważyć pewne podobieństwa do wykropkowanych malowideł. Słowa nie opowiadają historii, nie przedstawiają wizji, nie są wezwaniem do czynu. Nie da się ich streścić, opowiedzieć jednym - dwoma zdaniami, o czym jest pierwsza zwrotka, o czym druga, o czym trzecia. Zamiast tego mamy ogólną impresję, rzeczywistość którą bardziej się czuje niż widzi - Łódź nocą; sam ze sobą w czterech ścianach; ludowa potupaja; i wiele, wiele innych. Jak zalecał Paul Verlaine, impresjonistyczny poeta i pederasta:

Gędźby jedynie, zawsze, wszędzie dbaj!
Niech wiersz twój będzie czymś nagłym w przelocie,
Co - czujesz - pierzcha z duszy już w nawrocie
W innych miłości, innych niebios kraj.

Niech wiersz twój będzie szczęśliwą przygodą,
Którą ci wiatru porannego pęd
Przywiał z woniami tymianków i mięt...
Reszta jest tylko literacką modą.


piątek, 13 kwietnia 2012

nic nie wiesz, dżonie smith

1. Swego czasu okoliczności zmusiły mnie do obejrzenia Madagaskaru 2. I byłem, hm, nieco zażenowany. Storylajn trzyma się kupy, można się nawet wciągnąć. Za to wszyscy bohaterowie mają kurwa nerwicę. U pingwinów i lemurów wyszło zabawnie, ale reszta to już przegięcie. Fajnie, kiedy postacie są barwne, wyraziste, nawet nieco przerysowane, tyle że tutaj każdy jeden jest nadekspresyjny do granic śmieszności i zupełnie nienaturalny. O lwie który tańczy zamiast walczyć nie będę się rozpisywał, bo to jest tak zwany zeitgeist. Ale - trzeba zauważyć - w kolejnej bajce, główny szwarccharakter jest zwyczajną pizdą. Inna sprawa, że nie jestem na bieżąco z gatunkiem, ale wydaje mi się, że mamy trend w tym kierunku. Wuj Skaza z Króla Lwa ('94), Ratcliffe z Pocahontas ('95), ten Hun (Mongoł?) z Mulan ('98), jeszcze nawet tygrysy z Epoki Lodowcowej ('02), to wszystko były groźne skurwysyny. A teraz? Zaczęło się chyba od Farquuada ze Shreka ('01) i to w sumie pasowało do prześmiewczej konwencji. Ale im dalej tym gorzej - Książę z Bajki ('04, '07) to już skończona pipa, tak samo przeciwnik Alexa ze wspomnianego Madagaskaru 2 ('08). Kiedyś bajkowe uosobienie zła wzbudzało w gówniarzerii lęk i było prawdziwym wyzwaniem dla głównego bohatera. Teraz wzbudza najwyżej irytację swoją żałosnością. Względna równowaga między patosem a wygłupami z lat '90 dosyć mocno się zachwiała i całość idzie w kierunku serii wymuszonych gagów. Efekt: żenująca parodia Króla Lwa. Zepsucie i zniewieściałość, ot co.

2. Lekcje polskiego i ich wpływ na młode umysły. Własne doświadczenie i przeprowadzone rozmowy, tak z uczniami jak ze znajomymi nauczycielami, wskazują na dość powszechne i mocno niefajne zjawisko. Otóż nauczyciel, zapoznając swych słuchaczy z dziełami kultury, stawia się po stronie twórcy a nie odbiorcy. Zamiast opisywać kolejne pozycje z perspektywy krytycznego czytelnika i historyka literatury, występuje jako pełnomocnik autora.

Najlepiej to widać przy średniowieczu. Najpierw "Pieśń o Rolandzie" - tak, to jest debilne. I tak, powinno się to wyraźnie powiedzieć. "Pieśń o Rolandzie" znalazła się na liście lektur z uwagi na miejsce w europejskiej kulturze, na możliwość zobrazowania kilku czołowych motywów w literaturze tamtych wieków oraz pokazania ciekawej mentalności ówczesnych. Ale sensu ma tyle co Dragonball Z (nawet trochę mniej), a do tego utrzymana jest w bardzo podobnej konwencji. Tyle, że zamiast przekazać taki komunikat, przeciętny, przekonany o swej dziejowej misji polonista, przyjmuje za pewnik: jeśli coś jest na liście lektur, to musi być wybitne. I rozpływa się nad bohaterstwem sir Rolanda, nad jego ofiarą i poświęceniem. A publiczność puka się w czoło.

I tu mamy pierwszy problem - mili państwo, ci goście nigdy nie istnieli. A nawet jeśli, zwykle mieli niewiele wspólnego ze swymi literackimi odpowiednikami. Książkowe postacie są wymysłem autora, który za ich pośrednictwem chce coś przekazać albo po prostu dostarczyć gawiedzi rozrywki i zgarnąć piniądz. I znów przykład ze średniowiecza - "Bogurodzica" vs. "Lament Świętokrzyski". Omawia się te wiersze tylko i wyłącznie po to, żeby pokazać zmianę jaka zaszła między kulturą romańską a gotycką. Tam Pantokrator, tutaj pieta. I, podobnież - "Lament" jest tak daleki od wybitności jak to tylko możliwe, po prostu niewiele więcej się z tamtych czasów zachowało. Całość da się omówić na jednej, max dwóch godzinach lekcyjnych. Za to tygodniowe rozważania: "co czuje matka" mogą mieć wartość religijną, ale poznawczej - zero.

Problemy 2-4, to kolejne konsekwencje edukacji poprzez zachwyt.

Problem drugi - pokutuje nieuzasadnione niczem przekonanie, że umiejętność operowania trzynastozgłoskowcem czyni poetę niepodważalnym autorytetem i dodaje jego przekonaniom walor nie tylko racjonalności, ale niemal świętości. Tyle że z całego pocztu naszych pisarzy i wierszokletów, najwięcej politycznego rozumu miał Sienkiewicz, reszta jest niestety daleko w tyle, zwykle robiąc więcej szkody niż pożytku.

Problem trzeci - iluzja powszechnej dziejowej zgody autorytetów. Wiadomka, jak wszyscy są wybitni i z definicji mają rację, to jakiś tam konsens musi między nimi panować. Co z tego, że Giedroyć uważał Wyszyńskiego za "tępego endeka", a Herling-Grudziński polecał Michnikowi rozejrzenie się za dobrym psychiatrą. W efekcie, wystarczy powołać się na któregokolwiek i już mamy rację. Najlepiej na Einsteina - wszak był mądry, bo... yyy... cośtam... kiedyśtam, no e równa się emcekwadrat i w ogóle, a więc kto mądry, ten z nim trzyma. Dlatego o trzech czwartych przypisywanych mu cytatów pan Albert nigdy nie słyszał, a te kilka bon-motów które rzeczywiście ułożył eksploatuje się do porzygu.

Problem czwarty - brak rozróżnienia między obiektywnym, a subiektywnym. Z jednej strony większość młodzieży uważa się (czasem słusznie) za znacznie bardziej rozumną, niż członkowie grona pedagogicznego. Z drugiej, taki a nie inny sposób rozumowania poparty autorytetem instytucji państwowej, zostaje w pełni zaadoptowany do popierania własnych opinii. W efekcie, wszystko co się spodoba, z miejsca zyskuje przymiot wybitności. Czy to Hemp Gru, czy Pidżama Porno, "Zapach Kobiety" czy "Incepcja", czy kurwa bajka o kucykach - przypadło mi do gustu, a więc jest wielkie i przejdzie do historii.

W efekcie nauka o literaturze jest raczej porażką, nauczyciel się męczy, dzieciarnia się nudzi. Lektur nikt nie czyta, a media biadolą nad spadkiem czytelnictwa jako takiego. Ale to najmniejsze ze zmartwień. Wzbudzać niepokój powinno raczej przyjęcie aparatu pojęciowego bezmyślnego zachwytu, rozumowania w oparciu o autorytety i operowania sferą idei w zupełnym oderwaniu od realiów.

niedziela, 8 kwietnia 2012

laudatio

Ponownie korzystając z religijnego imperatywu świątecznego lenistwa, postanowiłem przelać na wirtualny papier kilka refleksji - tym razem w przedmiocie najświeższych zmian w systemie edukacji. Temat ten podnosiłem już w paru rozmowach, jednak chciałbym tutaj usystematyzować przemyślenia. Zwłaszcza, że rzecz wydaje mi się absolutnie klarowna i jednoznaczna, podczas gdy cały intelektualny dyskurs Najjaśniejszej idzie w dokładnie przeciwnym kierunku. Tak więc na przekór: po trzykroć wiwat minister Hall!

Zacznijmy od tła powstawania współczesnego systemu edukacji. Gdzieś w drugiej połowie XIX wieku pruska generalicja po długim namyśle doszła do wniosku, że praca dzieci w fabrykach to raczej chujowy pomysł. Nie było oczywiście mowy o żadnych względach humanitarnych, po prostu trochę głupio jak się materiał na rekruta zaharuje na śmierć zanim ktokolwiek da mu strzelbę do ręki. Tak więc z jednej strony aspekty pragmatyczne, z drugiej działalność Bernsteina i Lassalle'a, z trzeciej zagrożenie marksistowskie a z czwartej rozum polityczny Bismarcka doprowadziły do powstania pierwszych w tej części świata regulacji prawa pracy. Równolegle, powoli okazywało się, że robol który zrozumie to co mu na jakiejś kartce rozpisać/narysować, który jest w stanie przemnożyć trzy przez pięć albo zanotować sobie rzeczy których nie potrafi zapamiętać, znacznie usprawnia produkcję czegokolwiek. I tak, w realiach industrialnej, fordowskiej gospodarki, zaczęła się walka z analfabetyzmem, zmierzająca krok po kroku ku powszechnej edukacji.

Sto lat później, powszechna edukacja (nota bene jak większość socjaldemokratycznych wynalazków) wciąż funkcjonuje przy tych samych założeniach, ale w radykalnie odmiennej rzeczywistości. Po blaskach i cieniach realnego socjalizmu, po dziesięcioleciach prosperity w Europie, przy serwilizacji ekonomii i postfordowskiej produkcji, mamy ten sam model szkolnictwa co nasi pradziadowie, ale stawiamy przed nim zupełnie nowe zadania. Chcemy z podstawówek, gimnazjów i liceów zrobić jedną wielką fabrykę inteligencji. Z jednej strony taśmy kładziemy kloc drewna, z drgiej zjeżdża stołek. Z jednej kładziemy kilka tysięcy sześciolatków, maszyna warczy, buczy i po dwunastu latach wyskakuje elita narodu. Nie działa? Wot, siurpryza!

Pojawia się pytanie: dlaczego nie działa? Odpowiedzi nasuwają się dwie. Pierwszą podaje natchniony autor Księgi Przysłów: "Choć stłuczesz głupiego w moździerzu tłuczkiem - razem z ziarnami - głupota go nie opuści." [Prz 27:22]. Zatroskane nad kondycją współczesnej młodzieży autorytety (że wspomnę choćby dr hab. Andrzeja Waśko i jego tekst w trzecim numerze Rzeczy Wspólnych) popełniają ten zasadniczy błąd, że współczesnego przeciętniaka przyrównują do elit wieków minionych. Że rezultatem takiej refleksji będzie załamanie rąk, wiadomo już na wstępie. Ta sama pomyłka (o czym już pisałem) jest problemem krytyków kultury masowej - ludzie głupi oglądają głupoty, tak było, tak jest i tak budiet' wsiegda! Inna sprawa, że podobno na jednej z glinianych tabliczek znalezionych swego czasu w Ur widnieje zapisane klinami: "Jeszcze nigdy w historii młodzież nie była tak źle chowana, a świat nie stoczył się tak nisko".

Druga odpowiedź, powiązana zresztą z poprzednią, to naturalny proces zapominania. Dlaczego zapominamy, tego dokładnie nie wiadomo. Teorie są cztery: upływu czasu, interferencji, utraty dostępu i wyparcia, przy czym ta ostatnia nie ma zastosowania do omawianych aspektów zjawiska.

Według teorii upływu czasu, na poziomie neurologicznym tworzą się struktury neuronów, które przechowują ślad pamięciowy. Informacja "krąży" w nowo powstałej strukturze, dzięki czemu jest pamiętana. Wymaga to ciągłej inwestycji energii, w związku z czym jeśli dane nie są powtarzane, zostają utracone - impuls wygasa. Jednakowoż przechowywanie informacji "na stałe" w pamięci długotrwałej związane jest prawdopodobnie ze zmianami chemicznymi i strukturalnymi. Wyjaśnia to, na dwa sposoby, teoria interferencji. Jedna hipoteza mówi, że nowy materiał powoduje "zatarcie" starych informacji, tak jakby nakładał się na poprzednie dane, co sprawia, że stają się one mniej dostępne lub zupełnie niedostępne. Druga zakłada, że mózg posiada ograniczoną pojemność informacyjną, czego skutkiem jest konieczność pozbywania się poprzednich danych, po to aby uzyskać miejsce na zapisanie nowych. W systemie pamięci długotrwałej interferencja może przybierać jeszcze inną formę: zapamiętanie informacji oznacza włączenie jej do obecnego już systemu skojarzeń. W efekcie system ten podlega modyfikowaniu, a więc zapisane dotąd dane zmieniają się i są modyfikowane pod wpływem zapisywania nowych danych. Najbardziej optymistyczna, a zarazem najbardziej kontrowersyjna teoria utraty dostępu, zakłada, iż zapominanie polega na niemożności wydobycia z pamięci, nie zaś na utracie danych, jako że pojemność zdrowej łepetyny jest nieograniczona.

One way or another, człowiek zapomina informacje niepowtarzane, a więc de facto nieużyteczne. Ja na przykład, mimo oceny bardzo dobrej na świadectwie z trzeciej liceum, za cholerę nie przypomnę sobie, co to jest aldehyd octowy, ale każdemu kto zechce spytać podam numer telefoniczny do sądu w Wejherowie. Przeciwnicy reformy sami przyznają mi tutaj rację, rozpaczając że przeciętny nastolatek o piramidach ostatni raz usłyszy w pierwszej klasie gimnazjum. Idąc za Baconem a przeciw Kartezjuszowi i przedkładając empiria nad ratio, mogę zaproponować prosty eksperyment. Przejedźmy się na przykład windą pierwszego z brzegu stołecznego biurowca. W każdej kancelarii prawnej zostawiamy dziesięć egzemplarzy matury z fizyki (poziom podstawowy - wystarczy), w biurach doradztwa finansowego czy innego złodziejstwa zostawiamy matury z chemii, a u programistów z historii. Wyłączamy internety i po regulaminowym czasie zbieramy prace. Wyniki są łatwe do przewidzenia, a mamy tu bądź co bądź do czynienia z warszawską crème de la crème. Maturę z chemii chętnie rozdam głodującym dziadkom z Krakowa. Jak zdobędą z 50% to przyznaję im rację i przyłączam się do strajku. Jak nie, to kupują mi pyszną, pachnącą pizzę (chicken barbeque z Dominium - mistrzostwo) i patrzą jak wpierdalam. Stoi?

Skutki tego są raczej smutne. Przez kilka lat, w których sprawność umysłu jest najwyższa, ogół młodzieży studiuje przebieg procesów egzogenicznych, strukturę Polskiego Państwa Podziemnego i budowę płucotchawek. Cała impreza kosztuje - według informacji Gazety Prawnej - do 18 tysięcy złotych rocznie na dzieciaka. Po sześciu latach edukacji ponadpodstawowej kompetencje absolwenta liceum pozwalają mu na zatrudnienie przy prostych pracach fizycznych. Część idzie na studia. Być może medykom i inżynierom przydają się informacje zdobyte w szkole średniej, jednak z perspektywy początkującego jurysty nie mają one absolutnie żadnego praktycznego zastosowania. Po paru latach, niewykorzystywane na co dzień i nierozwijane hobbystycznie wiadomości ulatują z młodej głowy - parafrazując poetę - jak ulotka. W efekcie postępującego procesu infantylizacji, przez pierwsze 24 lata, człowiek generuje koszty. Potem mamy 40 lat produkcji i znów jakieś 10 lat kosztów. Czyli przez statystyczne 75 lat i 2 miesiące przeciętnego żywota musimy się wyżywić za to, co zarobimy przez jakieś 40.

Problem w tym, że w skarbcu pustki. A właściwie dużo, dużo mniej. Jak podaje Judische Zeitung za Poncyliuszem, w obecnym budżecie wpływy z PITu wynoszą 42 000 000 000 złotych, a obsługa długu zżera o miliard więcej. Jakby tego było mało, idzie niż demograficzny. Nawet nie podzielając kasandrycznych wizji prof. Rybińskiego, trzeba rozważyć możliwość, że kiedyś to wszystko, z większym czy mniejszym hukiem, weźmie i pierdolnie.

W tym momencie musimy zapytać za klasykiem - szto dziełat'?

Pierwsza odpowiedź jest oczywista i nie spotkałem się jeszcze z żadnym sensownym kontrargumentem - odpuścić licea ogólnokształcące, promować technika i zawodówki. Zwłaszcza bezpośrednio współpracujące z potencjalnymi pracodawcami. Państwo dysponuje narzędziami budżetowymi do prowadzenia takiej polityki. Popyt przyjdzie za kilka lat, kiedy absolwenci humanów staną przed koniecznością wyboru szkoły dla swojego dziecka.

Odpowiedź druga - pójść za ciosem, w kierunku wyznaczonym odważnie przez panią minister. Pogodzić się z faktem, że wiedza historyczna przeciętnego programisty czy weterynarza raczej nie przekroczy podstawy programowej z podstawówki (wątpiącym polecam lekturę tejże). Wyrzucić z art. 70 ust. 1 Konstytucji RP absurdalne zdanie drugie, statuujące przymus szkolny do 18 roku życia. Dokonać gruntownej rewizji programów nauczania, skrócić edukację ogólną i możliwie wcześnie wprowadzić podstawy kształcenia fachowego. Owszem, nieuniknionym kosztem będzie konieczność wcześniejszej decyzji o specjalizacji. Uważam, że podejmowanie jej dopiero w osiemnastym roku życia jest luksusem, na który nas zwyczajnie nie stać. Odrzucić iluzję fabryki inteligencji i nastawić edukację licealną na produkcję fachowców. Zrozumieć, że nikt na siłę nie ulepi erudyty z człowieka, który nie ma takiej ambicji.

Odpowiedź trzecia - rozważyć przeniesienie na nasze realia kilku najbardziej racjonalnych rozwiązań fińskich. Z reguły niechętnie podchodzę do tego typu projektów. Jednak, jeśli uznamy wyniki prowadzonych przez OECD badań PISA za miarodajne, refleksja nad fińskim systemem będzie nieodzowna, jako że wyniki tamtejszych uczniów są imponujące. Przez racjonalne rozwiązania rozumiem po pierwsze obowiązkową naukę gotowania i obróbki drewna (u nas można by dać do wyboru jeden z kilku podobnych fachów). Po drugie, przyjęcie założenia, że 1/5 nauki szkolnej to czas, w którym uczeń, po konsultacji z rodzicami, realizuje zagadnienia odpowiadające jego zainteresowaniom, a szkoła jedynie mu w tym pomaga. Jednocześnie ograniczeniu podlegają inne zadania domowe. Reszta pomysłów mogłaby się niestety w nadwiślańskich warunkach nie przyjąć.

Tyle z mojej strony. Jak zwykle zapraszam do polemiki, czy to pisemnej czy werbalnej.