środa, 17 listopada 2010

WC-man

Jestem świeżo po lekturze biografii "hall of famer`a" Wojciecha Cejrowskiego autorstwa Grzegorza Brzozowicza. Człowiek ten podobno przez jakiś czas pracował nad "Boso przez świat". W każdym razie, WC ma dość nieprzychylne zdanie o publikacji na jego temat. Twierdzi, ze narusza jego prywatność i naraża na niebezpieczeństwo rodzinę. Tylko dlatego, że w odniesieniu do osób publicznych prawo polskie skonstruowane jest tak a nie inaczej, nie mógł zablokować ukazania się książki. Tak "młot na lewicę" obwieścił na swojej oficjalnej stronie internetowej. Co ciekawe i godne pochwały, autor biografii nie ukrywa, że jej bohater jest przeciwko, przytaczając dialog jaki odbył z nim po napisaniu, a przed publikacją dzieła.

Szczerze mówiąc, jestem trochę zdziwiony postawą samego WC. Jak wynika z epilogu książki, spodziewał się w niej znaleźć mnóstwo nie potwierdzonych plotek i zaglądania pod kołdrę, co w sumie nie było pozbawione sensu. Być może nigdy książki o sobie nie przeczytał, uznając ją z góry za zagrożenie i głupotę. Tymczasem jego obawy wydają się być nie uzasadnione. Owszem, biografie z ostatnich lat zazwyczaj obfitują w nieznane dotąd fakty, pikantne szczegóły i nie potwierdzone ciekawostki dotyczące ich bohaterów. Jednak tym razem, nie dowiadujemy się nawet, ile rodzeństwa ma pierwszy kowboj RP! Autor podszedł do sprawy z dużym szacunkiem wobec dotychczasowej postawy WC nie ujawniania żadnych faktów z życia prywatnego. Nawet mimo tego, że głównie za sprawą Beaty Pawlikowskiej, wszyscy coś tam wiedzą o małżeństwie pary podróżników, w biografii nie ma o tym choćby słowa. Jedyne osoby z rodziny Cejrowskich, o których otrzymujemy porcję informacji to dziadek i niedawno zmarły ojciec Wojciecha. Natomiast jedyną rzeczą, i to jakby się mocno uprzeć, którą można uznać za plotkę jest to, że w czasach studiów "Gringo" przyjaźnił się z obecną żoną jednego z najbogatszych Polaków, Jolantą Pieńkowską, ale nigdy parą nie byli.

Brzozowicz zachował się całkiem w porządku wobec opisywanego przez siebie bohatera. Jednak przez to, że WC nie był przychylny całej sprawie, książkę należy raczej traktować jako zebranie w jednym miejscu istotnych, aczkolwiek gdzieś już wcześniej dostępnych, informacji na temat autora "Boso przez świat". Sporo informacji zaczerpniętych jest chociażby z pierwszej książki WC, "Kołtun się jeży", gdzie jest sporo informacji na temat jego dzieciństwa i trochę na temat przodków.

Z lektury książki wynika jeszcze jedna istotna rzecz, która rzuca nieco moim zdaniem zbyt jaskrawe światło na niezwykłą przedsiębiorczość opisywanego. Właściwie cała jej konstrukcja opiera się na opisywaniu kolejnych biznesów Cejrowskiego, czasem będących dziełem przypadku, czasem bardzo przemyślanych. Zaczyna się wszystko od dziadka Antoniego, który w trudnych czasach powojennych potrafił swoim niezwykłym zmysłem zapewnić rodzinie godziwy byt. W konsekwencji przekazał w genach wnukowi smykałkę do interesów. Ostatecznie momentami odnosi się wrażenie, że dla WC zarabianie i wykorzystywanie okazji do zrealizowania kolejnego przedsięwzięcia jest nawet nadrzędne względem jego światopoglądu i przekonań. A to moim zdaniem mocno przesadzony osąd. I być może, właśnie w tym Pan Wojciech doszukał się informacji krzywdzących.

Mimo to, biografię czyta się naprawdę świetnie, bo jest w gruncie rzeczy bardzo dobrym rzemiosłem. Napisana jest wartko i dowcipnie. Pozwala przy tym bardziej kompleksowo spojrzeć na jej bohatera.

Dodatkowo, dla wszystkich fanów samego Cejrowskiego, a zwłaszcza dla wielbicieli pamiętnego "WC Kwadransa", biografia zawiera bardzo istotną i moim zdaniem, potęgującą uwielbienie dla jej bohatera, informację. Dotyczy bardzo niedawnego w gruncie rzeczy faktu otrzymania przez Wojciecha "Wiktora" w kategorii "odkrycie roku 2009". Ceremonia odbyła się w maju tego roku. Laureata na sali nie było, ponieważ przebywał za granicą, jednak nagrodę odebrał wcześniej i przesłał "podziękowanie" w formie wideo. Przytoczę tu całą jego wypowiedź, bo uważam, że warto:

- U mnie dzień dobry, u państwa dobry wieczór. Szanowni państwo, dziękuję za zaproszenie, ale ono przyszło 15 lat za późno. Przypomnę, że ja już byłem nominowany jako Odkrycie roku za "WC kwadrans" i jeszcze dodatkowo byłem wtedy nominowany jako: Osobowość TV, Najlepszy Prezenter, Najlepszy Publicysta, Dziennikarz i Aktor. Tylko wtedy państwo mi nie przysłali zaproszenia na tamtą galę. Dlaczego? Z powodu poglądów! Żeby Cejrowskiego nie było na sali, bo on jest "BE". Uprzejmie informuję, że moje poglądy się nie zmieniły: "Precz z komuną!" i "Precz z aborcją!"

A na zakończenie WC walnął piąchą w stół, zabrał Wiktora, a pozostawił po sobie słynny kubek z "WC Kwadransa".

I na tym właściwie mógłbym zakończyć, ale to wystąpienie jest po prostu miażdżące. Niestety nie mogę nigdzie znaleźć wideo, a bardzo bym chciał. W każdym razie, skojarzyło mi się to z zakończeniem amerykańskiego filmu o superbohaterze, w którym słuch już o nim niemal zaginął, a w ostatniej scenie pojawia się znów jego maska, tutaj w formie kubka, dając sygnał, że to jeszcze nie koniec.

wtorek, 16 listopada 2010

Amicus Plato, czyli chuja tam

Polemika. Z przykrością bowiem stwierdzam, że się mylisz i to od góry do dołu. Kwestie formalne już przedyskutowaliśmy, toteż przejdę do meritum.
Dlaczego tak jest, że jak ludziom jest źle i są powiedzmy gorzej wykształceni, to wiara jest silna i Kościoł jest silny? Tylko ze względu na to, że jak trwoge to do Boga? Czy moze idzie za tym coś więcej. To wlasnie mnie zastanowiło.
Już tłumaczę.

Rzecz pierwsza: Zachód od dłuższego czasu nie musi posługiwać się pojęciem Stwórcy do opisu rzeczywistości. "Nie wolno przyjąć niczego bez uzasadnienia, że ono jest, musi ono być oczywiste albo znane na mocy doświadczenia, albo zapewnione przez autorytet Pisma Świętego" napisał w trzynastym wieku Ockham rewolucjonizując sposób naukowego dowodzenia, a jego brzytwa sama urżnęła z czasem swój ostatni człon. Piszesz "łał, dojebaliśmy taka fajną cywilizację, mamy wladzę, mamy komórki i mamy wiedzę". Znów niezręczne uproszczenie, bo jest trochę na odwrót - żeby dojebać komórki i wiedzę, trzeba było najpierw przyjąć założenie na którym opiera się nasz dorobek naukowy - że teza nieudowodniona jest fałszywa. W między czasie okazało się niestety, że idei Absolutu również nie sposób udowodnić, a w paru miejscach przekaz biblijny i nauka mocno się rozjechały. Były więc trzy drogi - materializm, obskurantyzm, albo rozdzielenie nauki od wiary. Trzecia wydaje się być złotym środkiem i niejako naturalnym wyborem. Ale i to musi mieć swoje skutki.

Wykształcony Francuz wie, że świat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu (czy, tłumacząc dosłownie, Wielkiego Bum), człowiek jest efektem ewolucji, trzęsienie ziemi skutkiem ruchów płyt tektonicznych. Bóg jest Absolutem, który świadomie ukrywa się przed ludźmi, jednocześnie żądając od nich wiary i posłuszeństwa. Odrzucając Boga, Francuz odrzuca Go samego, niewiele ponadto. Weźmy teraz przeciętnego Jemeńczyka. W jego przypadku, za istnieniem Boga przemawia cały Wszechświat, bo skądś się przecież musiał wziąć i słońce samo z siebie też nie wschodzi i nie zachodzi. Odrzucając Boga, neguje całą otaczającą go rzeczywistość. Na tym etapie rozwoju zarówno argument kosmologiczny jak i teleologiczny wydają się być wcale przekonujące.

Druga sprawa to globalizacja. Wspomniany Jemeńczyk słyszał coś zapewne o białych bluźniercach albo o czarnych animistach. Jako że jednak ani jednego ani drugiego nie widział na oczy, nie ma większych problemów z uznaniem ich obu za szaleńców, analogicznie do postępowania chrześcijan właściwie aż do drugiej wojny światowej. My żyjemy w wiosce globalnej, istnienie tysiąca religii i sekt jest dla nas rzeczą oczywistą, a lansowana w związku z wojenną traumą równość kultur (patrz niżej) nie pozwala wykształconemu Europejczykowi uznać całej reszty ludzkości za dzikusów i pogan. Tym bardziej, że ekumenicznym hierarchom kościelnym nie przejdzie przez myśl nawet tego zasugerować.

Po trzecie, owszem, jak trwoga to do Boga. A my, relatywnie rzecz biorąc, wcale się specjalnie trwożyć nie musimy. Życie człowieka średniowiecza, podobnie jak wciąż życie na dużej części globu to wielki ciąg bólu i cierpienia. Egzystencja na tym łez padole ssała pałę tak okrutnie, że perspektywa braku pośmiertnej krainy szczęśliwości wydawała się niesłychanie wręcz niesprawiedliwa i nierealna. W filmie "Kuroczka Riaba" z 1995 kołchoźnicy szczerą nienawiścią darzą jednego z bohaterów, bowiem ów kułak i łotr, żyje jak król, mając zmywarkę i lodówkę. Ja, mieszkając w akademiku mam lepsze warunki życia niż dwunastowieczna arystokracja. Nie powinno dziwić, że Europejczycy łatwiej godzą się z perspektywą braku siedemdziesięciu dwóch Hurys czekających na tamtym świecie.

Po czwarte, pozostaje niesamowicie z teistycznego punktu widzenia trudna do obrony kwestia rozdźwięku między franciszkańskim Pax et Bonum będącym faktycznie mottem współczesnej moralności chrześcijańskiej a starotestamentowym postrzeganiem Boga. Niedźwiedzie rozszarpujące dzieci naśmiewające się z Elizeusza, masakra Madianitów, czy rzeź Chananejczyków to tylko niektóre przykłady. Jednym z dowodów wielkości Jana Pawła II ma być odbyta w Asyżu międzyreligijna modlitwa o pokój. Gdyby prorok Samuel usłyszał pomysł wspólnej modlitwy do Boga Abrahama, Baala i Złotego Cielca, prawdopodobnie posikałby się ze śmiechu.

Jednym słowem, współczesny wykształcony człowiek pewnego dnia budzi się i myśli: wierzę w oderwany od materii Absolut, nie mając żadnych dowodów na jego istnienie, a religia moich ojców nie różni się w sumie niczym od religii Hindusów czy Aborygenów, dlaczego to właśnie ona ma być prawdziwa? Ani Talibowie ani średniowieczni Burgundczycy, ani nawet nasi pradziadkowie nie mieli okazji stanąć przed takim dylematem. Powrót do wiary w tym wypadku będzie świadomą decyzją, nie efektem wychowania i podjęcie innej nie musi wcale świadczyć, jak sugerujesz, o niesamowitej pysze. Zresztą - i to jest jeden z głównych zarzutów przeciw skądinąd sensownej koncepcji zakładu Pascala - pojawia się pytanie, czy podjęcie rozumowej decyzji o przyjęciu chrześcijańskiej wizji świata będzie w stanie zaowocować żarliwością.

Powiesz, że przyjąłem fałszywe założenie, jakoby ludzie mieli być rozumni i reprezentować ogólnie rzecz biorąc jakiś tam poziom. Owszem, ale to tylko jedna strona medalu. Większość znanych mi przypadków ateizmu to po prostu przedłużenie buntu przeciw mamie i tacie - w pewnym momencie to przestaje wystarczać i trzeba sobie znaleźć nowego oponenta. Nieszczęście współczesnego Kościoła polega na tym, że Nieskończona Doskonałość reprezentowana jest przed młodzieżą przez mające ze sobą spore problemy, kiepsko wykształcone dewotki o erudycji Jacka Krzynówka i charyzmie Waldemara Pawlaka. Rzeczy o których pisałem wyżej również mają tu wpływ, jednak raczej podświadomy. Taki oto gówniarz, uznając - często nie bez racji - że jego katechetka jest kretynką, odpala internet, i co znajduje? Powszechnie hołubione "Imagine" pana Lenona, zajebisty serial o Housie, który ze swoim ateizmem nie kryje się ani trochę, a w końcu South Park, który będąc jak by nie patrzeć genialną sprawą, jednocześnie aż ocieka od bluźnierstw i urągań Najwyższemu. I owszem, w tym przypadku nie sposób nie zauważyć wspomnianego grzechu pychy, jednak teraz brakuje drugiego składnika, czyli człowieka wykształconego. Sytuacja dotyczy bowiem w gruncie rzeczy dzieci i ma głównie podłoże psychologiczne.

Kwestię ateizmu i agnostycyzmu mamy już za sobą, przejdźmy teraz do drugiego poruszonego problemu, czyli swobodnej interpretacji. To jest coś co się musiało stać, odkąd w zamku Wartburg na stromym urwisku Marcin Luter zechciał przetłumaczyć Pismo na język niemiecki, mając przy tym do dyspozycji machinę Gutenberga. Kontrreformacja upowszechniała przeto własne przekłady, a odejścia od łaciny dopełnił Vaticanum Secundum, ogłaszając liturgię w językach narodowych. Owszem, tutaj również nie sposób nie zauważyć pychy, z drugiej strony jednak nie da się takiej swobodnej interpretacji nie zrozumieć. Autorytet Kościoła Katolickiego w dziedzinie tłumaczenia, co Chrystus miał na myśli trwał, dopóki przeciętny katolik mógł sobie w Biblii pooglądać obrazki. Nieomylność swej interpretacji Papa bowiem sam raczył wyinterpretować z Pisma (wiem, upraszczam), mamy tu więc klasyczne idem per idem.

Parafialny klecha, niespecjalnie poważany ze względu na swe moralne i intelektualne kwalifikacje, chodzący za młodu srać za chałupę, teraz stać ma się dla wykształconego człowieka nieomylnym przewodnikiem. Tak się nie da, przynajmniej nie po reformacji. Nie po krucjatach i nie po inkwizycji. Tym bardziej, że przeciw każdemu autorytetowi znaleźć się może inny, twierdzący dokładnie co innego. Nie chodzi tu o transsublimację, czy inne podstawowe dogmaty, bo wymądrzanie się na ten temat rzeczywiście nie zasługuje na obronę. Chodzi choćby o daleko idące, kontrowersyjne i słabo uargumentowane tezy dotyczące życia społecznego - jak choćby moralna naganność in vitro. Oczekiwanie powszechnego przytaknięcia miliarda katolików bez słowa sprzeciwu jest nierealne i chyba nie do końca etyczne.

I tutaj przechodzimy do sedna sprawy, czyli Twojej radosnej tezy, jakoby, khem, khem:
Przyzwyczajeni do łatwości, z jaką im się żyje, do możliwości zdobycia niemal wszystkiego czego zapragną ludzie nie chcą już stawiać przed sobą przeszkód i ograniczeń, jakie stawia zaściankowy i konserwatywny światopogląd. Nie odpowiada im zespół reguł, który miałby powstrzymać ich przed niepohamowanym korzystaniem z życia i dbaniem przede wszystkim o swoje.

Zaściankowy i konserwatywny Kościół Katolicki nie pozwala na przedmałżeński seks, promuje postawy prorodzinne, każę żyć zgodnie z normami moralnymi, zabrania lizac się po jajkach i in vitro.
Po pierwsze wcale nie uważam, jakoby odejście od katolicyzmu zwalniało z przestrzegania norm moralnych. To jest raczej kwestia freudowskiego superego, chęci postrzegania siebie jako dobrego człowieka. Spytaj kogokolwiek, choćby największego skurwiela, czy uważa że jest zły i niemoralny. Jak wspomniałem, chrześcijańska Złota Reguła, czy też bardzo podobny imperatyw kategoryczny są dosyć podświadomie wyznawane przez zdrową większość społeczeństwa. A cała reszta i tak robi co chce, uważając to za moralne. Sugerowanie, że pozostawanie w obrębie KK oznacza krzewienie dobra a apostazja jest jednoznaczna z przejściem na stronę zła to kolejne niezbyt zręczne uproszczenie. Myślisz że w domach, w których wisi bursztynowy obrazek z papieżem nie da się napierdalać dzieci za byle głupstwo?

Światopogląd kościelny odróżnia się od świeckiego nie tyle moralnością, co kwestią obyczajowości, która to musi być wyraźnie rozdzielona. Tutaj właśnie podchodzi zakaz rozwodów, zakaz in vitro, zakaz miziania się ze swoją koleżanką, czy też z jakimś pedałem, zakaz używania prezerwatyw. Tyle, że - co dosyć zabawne - nikogo owe zakazy nie obchodzą. Nie nawiązałem do seksu przedmałżeńskiego w celu wycieczek osobistych, ale skoro masz z tym problem, to zmieniamy przykład. Przed paroma dniami żartowaliście, że powinienem przerżnąć smażącą coś tam na patelni Ukrainkę. I teraz, wyobraźmy sobie, że owszem, rżnąłem aż leciały wióry i postanowiłem się tym pochwalić. Powiesz mi: "najs" czy też może "zgrzeszyłeś! zgrzeszyłeś ciężko!" ? Normy obyczajowe promowane przez Kościół są ignorowane z bardzo prostych przyczyn. Po pierwsze, część z nich jest naprawdę dosyć pokrętnie wywiedziona z tekstu Pisma. Po drugie, co do zasady złamanie ich nikomu nie szkodzi, a więc ciężko tu mówić o niemoralności. Wreszcie po trzecie, nic nie jest warte zmarnowania sobie życia, a przestrzeganie niektórych spośród ww. wprowadziłoby poważne ryzyko w tej materii. Tak zwanej obyczajowości chrześcijańskiej, nie przestrzegają ani ateiści ani wierzący, tak więc nie uważam żeby to rzeczywiście był częsty powód apostazji.

I jeszcze na koniec, kolejnym uproszczeniem jest teza, że
Poza tym prawie zawsze mocno zauważalna pycha takich ludzi chyba nie pozwala na uznanie im czegoś nieporównywalnie większego od nich.
Ilu Ty widziałeś w życiu ateistów? Pajace z telewizji się nie liczą, to tak jakby oceniać katolicyzm po babuleńkach z Krakowskiego. Dziesięciu? Piętnastu? Trochę mało żeby rzucać takim "prawie zawsze". Wyszło kolejne uproszczenie - ateizm nie jest monolitem. Owszem, są tak zwani humaniści, wyznający niesłychaną zajebistość człowieka, ale to tylko jedna strona medalu. Zwróć uwagę, że w chrześcijańskiej wizji świata, człowiek jest koroną stworzenia i ukochanym dzieckiem Absolutu. W ateistycznej - gatunkiem małpy. Nawet jeśli nie uznawać wszechpotężnego, nieskończenie doskonałego Boga, pozostaje jeszcze bezmiar czasu i przestrzeni wobec którego ludzki byt to biblijne vanitas vanitatum.

Podsumowując, chrześcijaństwo we współczesnej Europie jest w zdecydowanie większym stopniu opisem rzeczywistości transcendentalnej niż zespołem norm moralnych i obyczajowych. Apostazja oznacza przede wszystkim negację tego pierwszego aspektu. Rozpisałem się jak cholera i chyba się wymądrzam trochę ponad normę, ale ostatnio trochę mnie męczy ten temat i jak rzuciłeś, że to pycha i rozpasanie są winne odchodzeniu od chrześcijaństwa przez bogatych, wykształconych bezbożników, to aż się za głowę chwyciłem. Zwłaszcza że notka utrzymana była w dość prześmiewczym tonie, co dość zabawne zważywszy, żeś jednak sam niegorzej rozpasany niż cała reszta Europy :-P

czwartek, 4 listopada 2010

Na Grocala

Chociaż nigdy nie zagłębiałem się w twórczość Michała, to jednak nie trudno wywnioskować choćby z wpisów na facebooku, na jakiej tematyce skupił się wyżej wymieniony autor. W związku z tym, że tym razem moje przemyślenia, przynajmniej w pewnej części, będą dotykały podobnej problematyki, postanowiłem odwołać się do pseudonimu kolegi. Nie ukrywam też, że częściowo zainspirował mnie ostatni wpis Macieja.

Rzecz dotyczy mianowicie pewnej zależności, jaka wytworzyła się między byciem obywatelem państwa wysokorozwiniętego, a światopoglądem i ogólnym stosunkiem do wiary.

Nie trudno jest zauważyć, w których państwach ludzie są „tolerancyjni”. Gdzie, hm... homoseksualne pary wesoło zawierają małżeństwa, znajdują poparcie w zabiegach o prawo do adopcji. Gdzie z drugiej strony starzy ludzie znajdują łaskawców, którzy skrócą ich męki, a nienarodzone dzieci takich, którzy na te męki w ogóle nie pozwolą. Z pewnością można też znaleźć zależność między byciem zamożnym i dodatkowo dobrze wykształconym a niechęcią do wiary, głównie chyba katolickiej.

Na drugim biegunie znajdują się państwa które nie osiągnęły jeszcze, bądź nigdy nie osiągną poziomu życia i wykształcenia ludzi z państw zachodnich. Tam wyżej wspomniani, lubujący się w, jak to powiedział Bogusław Linda „lizaniu się po jajkach” (cholera, miałem być w tym tekście poprawny politycznie) nie znajdują aż takiego poparcia swoich działań. Rządzący nie mają szans na wprowadzenie przepisów choćby łagodzących dostęp do aborcji bez ostrych sprzeciwów znacznych grup.

Można się zastanawiać, skąd wynika taka zależność. Wydaje mi się, że trzeba rozbić problem na dwie kwestie. Wykształcenie i zamożność.

Nie wiem, czy to tylko moja opinia, ale spora część tak zwanej elity intelektualnej, czyli profesorowie, naukowcy wysocy rangą i prestiżem, ma negatywny stosunek do wiary i Boga. Tęgie umysły w znacznej mierze deklarują się jako ateiści, bądź osoby w jakiś sposób uznające istnienie absolutu, ale bliżej nieokreślonego. Ciężko im jest utożsamić się z „narzuconym” przez Kościół postrzeganiem świata i dogmatami. Nie przekonuje ich wyznawanie wiary poprzez uczestnictwo w Mszach itd. Skłonni są raczej do wybierania sobie sposobu odbierania istoty wyższej, o ile w ogóle istnienie takowej akceptują.

Dalej mamy społeczeństwo krajów wysokorozwiniętych. Państwa, w których wolność gospodarcza i demokracja zapanowały w chwili zakończenia II wojny światowej, bądź panowały już wcześniej są w dużej mierze „zapatrzone” w obecnie pojmowaną ideologię postępu i nowoczesności. Odrzucenie światopoglądu chrześcijańskiego, umiłowanie dość wygodnie pojmowanej wolności i aprobata wymienionych w pierwszych akapitach zachowań charakteryzuje społeczeństwa większości takich państw (może poza USA, ale też w ograniczonej mierze).

Coraz bardziej w różnych środkach przekazu podkreśla się, że to ludzie z niższych warstw społecznych są w swoich poglądach konserwatywni i zgodni z ideologią Kościoła. Więc skąd bierze się taka zależność? Gdzie swoje źródło ma powiązanie między stanem portfela i wykształceniem a światopoglądem.

Można by odnieść wrażenie, że ludzie zamożni i inteligentni mają czas i ochotę oraz możliwości oddania się rozmyślaniom filozoficznym i ideologicznym. Mogą, poza staraniem się o zapewnienie sobie godnego bytu, w pełniejszy sposób odkryć reguły rządzące światem i dostosować do nich w bardziej światły sposób swoje poglądy i przekonania.

Jednak moim zdaniem problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Przyzwyczajeni do łatwości, z jaką im się żyje, do możliwości zdobycia niemal wszystkiego czego zapragną ludzie nie chcą już stawiać przed sobą przeszkód i ograniczeń, jakie stawia zaściankowy i konserwatywny światopogląd. Nie odpowiada im zespół reguł, który miałby powstrzymać ich przed niepohamowanym korzystaniem z życia i dbaniem przede wszystkim o swoje. Poza tym prawie zawsze mocno zauważalna pycha takich ludzi chyba nie pozwala na uznanie im czegoś nieporównywalnie większego od nich. Zdaje się, że to właśnie do takiej sytuacji odnosi się poniższy cytat.


Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. (Mt 19:24 ).