piątek, 5 lutego 2016

ulubieniec bogów, strateg, jeden mu pozostał statek

Hum. Dawno nie pisałem i naszła mnie ochota. Odkrywczego raczej nic nie będzie.

1. Taka refleksja przy okazji wyborów. Ryszard Swetroniusz - obok opowiedzenia się po stronie międzynarodowej finansjery (finansjery, ma się rozumieć, tej samej narodowości z której Korwin dobiera sobie kochanki) - miał też kilka sensownych pomysłów. Między nimi pomysł, za którem sam jakiś czas temu gardłowałem, to jest promocja zawodówek. Poczytawszy sobie nieco w międzyczasie, pozwolę sobie jednak ów koncept zarzucić. Jak sobie przejrzeć statsy GUSu, to wychodzi, że bezrobotnych po studiach jest jednak znacznie mniej niż tych po zawodówkach. Pomijając współczynnik wszelkich wałków, ostatecznie nie powinno to chyba dziwić nikogo, kto miał przyjemność poznać kilku absolwentów zawodówek. Mając do dyspozycji gościa, który był w stanie zmajstrować sobie tego magistra w jakiejkolwiek dziedzinie nauk, pracodawca ma podstawę zakładać, że ma do czynienia z jednostką z grubsza wyuczalną. W przypadku przeciętnego Seby z dyplomem najbardziej plugawej przechowalni Sebów w całym powiecie, założenie takie nie zawsze będzie uzasadnione. Podobnie tłumaczy to zresztą monsieur Ha Joon-Chang, którym (nieco na wyrost) zachwycała się przez jakiś czas nasza lewa strona. Morał jest chyba taki, że dopóki do zawodówek lecą spady, które nie załapały się gdziekolwiek indziej, szanse na wysoki poziom kształcenia zawodowego są dosyć znikome. Może więc trzeba by zabrać się za temat od przysłowiowej dupy strony? Przykładowo wprowadzając elementy kształcenia zawodowego do programu liceów z możliwością zwolnienia z tego wymogu tych szkół, które wylegitymują się jakimiś tam osiągnięciami? Taka luźna myśl.

2. Przestudiowałem sobie niedawno jedno z dziełek p. Hołowni. Nie są to może wyżyny intelektualnej finezji, ale czyta się przyjemnie. Wartości pozycji doszukiwałbym się raczej w refleksji - dającej się zresztą odczytać między wierszami całkiem zabawnego felietonu madame Dunin - że opowiedzenie się za albo przeciw istnieniu Absolutu jest decyzją irracjonalną. Przekonać kogoś do jednej z opcji raczej nie da się w drodze rozumowania, co najwyżej przez współtworzenie ogólnego klimatu intelektualnego, w którym się dana jednostka obraca. Stąd zawsze warto poczytać typa, który dogmaty krześcijańskie traktuje całkowicie poważnie, a przy tym jest ewidentnie niegłupi i dosyć powściągliwy w sądach. Inna sprawa, że teza "no tak, połowa Starego Testamentu to religijne racjonalizowanie wydarzeń militarno-politycznych (m.in. masowych mordów), ale jakaż w tym nauka moralna" brzmi dosyć zabawnie, no ale podobnych kwiatków tam niewiele.

Monsieur Hołownia był za to łaskaw bardzo słusznie zauważyć, że wiek XXI doskonale opanował język potrzeb, zupełnie zapominając o języku cnót. Pozwolę sobie nawet pójść dalej i twierdzić, że nie jest to nawet język potrzeb, a zachcianek. Właściwie naskrobałem co miałem do naskrobania w notce o dżenderze, ale pozwolę to sobie nieco rozwinąć. Postmodernistyczna koncepcja społeczeństwa stawia na pierwszym miejscu wolność jednostki - ze szczególnym naciskiem na zwalczanie ograniczeń tejże wolności wynikających z tradycyjnych ról płciowych. Od bliźnich oczekuje się natomiast tolerancji, rozumianej czasem zamiennie z akceptacją. I ok, trudno tu mieć zastrzeżenia. Wolnoć Tomku, czemuż miałbym sprawiać ci w związku z twoimi wyborami jakiekolwiek nieprzyjemności? Problem jednak w tym, że tolerancja/akceptacja to cholernie mało. Rzut oka na piramidę Maslowa pozwala stwierdzić, że mamy tam całe pięterko zatytułowane "potrzeby uznania", nie wspominając o sąsiednim, obejmującym uczucia jeszcze bardziej intensywne. Człowiek potrzebuje nie tylko nie dostać w pysk, człowiek potrzebuje przejawów sympatii, od czasu do czasu i podziwu ze strony innych ludzkich jednostek. Zwierze stadne, nic nie poradzisz. Oparcie koncepcji wychowania na priorytecie wolności, przy zlekceważeniu cnót oczekiwanych przez społeczeństwo, to już nawet nie naplucie w twarz panu Maslowowi, to nasranie mu do czapki. A potem wpierdalaj sobie dzieciaku pół szuflady psychotropów, bo się nie odnajdujesz.

To mi się tak narzuciło przy okazji niedawnych lamentów nad nieszczęsnym gimbusem, który postanowił ustylizować się na homoseksa, co poskutkowało represjami ze strony lokalnych Sebastianów. Zamiast rozważyć zmianę stylówy, młodzieniec sięgnął po sznur i suchą gałąź. W internetach krąży nawet wcale zgrabny pastisz Tuwima nawiązujący do tych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że trochę nie tędy droga.

3. Dalej w temacie okołodżenderowym. Jakiś czas temu internety obiegł zabawny klip propagandowy jakiejś feministycznej postmoderny (nie aż tak zabawny/pokurwiony jak oficjalny klip propagandowy 13 chińskiego planu pięcioletniego, ale zawsze). Nie byłoby to nic godnego uwagi, ale z przerażeniem odnotowałem, że kilka młodych dam, o których umysłowości mam mniemanie wcale wysokie, było uprzejmych wrzucić go sobie na fejsa. Więc pozwolę sobie się nad owym utworem pochylić.

Pierwsza sprawa: argumentum ad "daj psu palec", czyli dlaczego nie możemy w Tymkraju (a pewno i innych krajach) mieć normalnej debaty publicznej. Myślałem, że to domena konserwatystów, ale wychodzi, że niekoniecznie. Dziś pozwolimy pedałom maszerować, jutro będą się żenić z kozami i pod przymusem adoptować dzieci. Dziś in vitro, jutro eugenika. Dziś śmieszkowanie z widzewa, jutro holocaust. Dziś marsz z flagami, jutro ze swastyką. Dziś nazwiesz jakąś panią lafiryndą, jutro zadusisz żonę. I chuj.

Druga sprawa: jak to ładnie gryzie swój ogon. Nazywanie dziewcząt kurwami jest niegrzeczne i właściwie na tym można by poprzestać. Tyle, że grzeczność to kategoria faszystowska. No więc trzeba znaleźć inne uzasadnienie i lepszego niż podżeganie do mordu nie wymyślili. Ale teraz mamy problem. Bo z jednej strony wspomniane wolnoć Tomku, zajmij się człowieku sobą i się nie interesuj kto się z kim kurwi. Ale z drugiej są zbrodnie obyczajowe tak straszliwe, że wymagają natychmiastowej interwencji i do tych należy - jak to się ładnie nazywa - "slut-szejming". Czemu tak, a nie inaczej?

4. Ostatnio przekonuję się trochę do ideologii. Jako takich.

Ostatecznie chyba muszę przyznać rację postmodernie, że z dwojga złego lepsze jest już sceptyczne podejście do wszelkich -izmów. Panowanie różnorakich ideologii, od pradawnych religijnych po wielkie narracje modernizmu, kończyło się zwykle tak, że wyznawcy przeciwstawnych próbowali się nawzajem wziąć i na amen zakurwić.

Tym niemniej, po odrzuceniu wielkich ideologii i przyjęciu światopoglądu lewicowo-liberalnego, jedynym racjonalnym sensem istnienia pozostaje hedonizm. Samo w sobie jest to w sumie zasadne. Tyle, że - tak to bywa - ułożenie sobie życia z przewagą frajdy nad przykrością nie zawsze się udaje. Śmiem nawet twierdzić, że udaje się dosyć rzadko. Zdarzyło mi się parę razy w życiu zobaczyć, jaką przeokrutną przewagę mają wówczas ludzie uznający istnienie jakiegoś - za Żiżkiem - Wielkiego Obcego. Będzie li to religijny Absolut, naród, komunizm, legiunia czy nawet obyczajowość mieszczańska z kapciami poustawianymi w równym rządku i niedzielnym rosołem ze schabowymi. Jakieś "musisz" i "nie wolno", jakieś "bo tak trzeba". Jak pierwszy raz zobaczyłem, że w naszej lokalnej placówce odwykowej co najmniej dwa Janypawły atakują z każdej tablicy korkowej i gabloty, to mnie to szczerze rozbawiło. Ale jak się zastanowić, to inaczej się chyba nie da.

I to się jakoś tak mi nasunęło w kontekście dysput o katechezie w szkołach. Nie mam nic przeciwko w podstawówkach, w latach późniejszych jestem zdecydowanie na nie z przyczyny dosyć  oczywistej - jakoś wyszło, że cała impreza jest zorganizowana w sposób tak skurwysyńsko niekompetentny, jakby jej głównym założeniem było ośmieszenie chrześcijaństwa jako takiego. Tym niemniej, dwa słowa na obronę. Różni zagorzali liberałowie rwą włosy z głowy, że wydaje się piniądz na rzecz zbędną, którą państwo nie powinno być zupełnie zainteresowane. Tylko jak się tak zastanowić, to kurwa mać, co się bardziej człowiekowi w życiu przyda: dwie godziny tygodniowo podstaw chemii nieorganicznej et organicznej, czy dwie godziny tygodniowo tłumaczenia mu (popartego, bądź co bądź, autorytetem instytucji państwowej), że tak w ogóle to jest nieśmiertelny, wszystkie jego problemy się w końcu rozwiążą, a sam Stwórca świata oczekuje od niego względnego się ogarnięcia. Śmiem twierdzić, że im więcej osób się takiego obrazu rzeczywistości pozbędzie, tym większy na dłuższą falę będzie popyt na alternatywne metody radzenia sobie z rzeczywistością - w tym wspomniane powyżej szuflady psychotropów. Bo już nawet nie środki chałupnicze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz