piątek, 23 grudnia 2011

gdy turków za bałkanem twoje straszą spiże

Ciesząc się resztkami wolnego czasu przed sesją pozwoliłem sobie przelać na klawiaturę to co mi przez ostatnie tygodnie chodzi po głowie. Three, two, one, let's jam!

Zacznijmy od tego pana, który jak się okazuje jest Człowiekiem Kultury. Cienki aktorzyna, chałturnik nad chałturniki, twarz co drugiej filmopodobnej szmiry w tym kraju plecie sobie o świetlanej przyszłości. Rozumiem jeszcze Gąsiorowska, rozumiem Szyc - też nic mądrego z siebie nie wydusili, ale przynajmniej dobrzy w swoim fachu. Nasuwa się jednak refleksja - skąd właściwie pomysł żeby taki Karolak miał coś do powiedzenia w jakiejkolwiek sprawie? Tutaj chodzi akurat o ściągnięcie na marsz stołecznych gimbusów, więc rzecz jest dosyć jasna. Ale jednak, zaskakuje u nas autorytet tak zwanych Ludzi Kultury. Skąd się to wzięło?

Większość Polaków poproszonych o przywołanie trzech naszych dziewiętnastowiecznych rodaków odpowie: Mickiewicz, Słowacki und Norwid. Ano, w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku - powiada Mackiewicz - Niemcy wyżywali się w filozofii, Anglicy w ekonomii, Francuzi w ustroju, a Polacy w poezji. Stąd i obecne różnice w estymie poszczególnych grup. Koncepcja dość mocno naciągana, ale pewien trop jest. Kisielewski tłumaczy sprawę od innej strony. Otóż narodem kierują elity. W państwach kapitalistycznych mamy zachwalaną przez Arystotelesa klasę średnią, jak również warstwę obrzydliwych bogaczy w typie Rockefellerów czy Kampradów. Do wpływu na masy komuniści potrzebowali elit własnych, przy czym wszelacy burżuje oczywiście odpadali. Toteż ich substytutem miały stać się elity kulturalne, chudożnicy i wierszokleci wysławiający ustrój jedynie słuszny. Siłą inercji ostało się to w III RP. Stąd taki na przykład Różewicz ze swoim pseudopoetyckim bełkotem czy Szymborska i jej "nowego człowieczeństwa Adam" uważani są z jakiegoś powodu za niepodważalne autorytety w sprawach wszelakich. Pomnożyć to przez 6 godzin polskiego tygodniowo pomnożone przez 12 lat edukacji, e voilà!

Z jednego absurdu wyrastają inne. Rzecz pierwsza - wolność twórczości, czyli koncepcja, że co do zasady nie wolno nazwać nikogo np. niemytym chamem, ale jeśli podciągniemy rzecz pod szeroko rozumiany artyzm to reguła ta nie obowiązuje. A więc nazwanie jednego z członków rady ministrów żydem parchatym spotka się z powszechną dezaprobatą, jak również będzie przestępstwem zgodnie z regulacją KK. Tymczasem, jeśli wspomnianą obelgę ujmiemy w układ sylab 5-7-5, wtedy z naszym przecudnym Haiku możemy iść do prasy i skarżyć się na kneblowanie ust artystom.

Rzecz druga - zamiłowanie współczesnych podstarzałych pisarzy do zamieszczania w swych literackich dziełach wyjątkowo niesmacznych opisów scen lubieżnych. We wszelkich innych okolicznościach, opowiadanie takowych bezeceństw uznane byłoby za nielicujące z powagą osoby publicznej i w sumie trochę chore, tutaj jednak łapie się pod wspomniane tworzenie kultury. Kiedy indziej rzekłbyś - stary zboczeniec, ale nie, nie wolno, bo to wszak artysta. Przepraszam najmocniej, ale odpycha mnie jak cholera, kiedy taki Ziemkiewicz czy Pilch realizuje się poprzez opisy "fiutów" i "cip". Obcowanie z literaturą ma mi dostarczać intelektualnej rozrywki - czy to poprzez głębsze rozumienie rzeczywistości (Hawking albo wspomniany Mackiewicz) czy dosyć prostacką frajdę w stylu "księżniczki, intrygi i walka mieczem" (G.R.R. Martin/Sienkiewicz). Jeśli zażyczę sobie wulgarnego jebania na granicy dobrego smaku, to w końcu po coś wymyślono internet.

No i rzecz trzecia, debilny pomysł 1% na kulturę. Pomijając już całą resztę aspektów, chciałbym zwrócić uwagę na jeden. Lewactwo zdaje się nie uznawać jakichkolwiek granic zakresu pojęć "kultura" i "sztuka", czego doskonałym przykładem twórczość panny Wójcik, ale także choćby panny Nieznalskiej (tu splunięcie przez lewe ramię). Wystarczy zresztą zerknąć na http://biurotlumaczen.art.pl/. Wobec takiego subiektywizmu i koncepcji, że to sztuką, co sztuką ktoś nazwie, warto rozważyć konsekwencje przyjętych założeń. Eco swego czasu stwierdził (o dziwo całkiem słusznie, jak się nad tym zastanowić), że elementem kultury jest nawet pozycja zajmowana przy sraniu (ujął to, zdaje się, nieco bardziej elegancko). Dowodem choćby popularność tzw. "narciarzy" w krajach azjatyckich, zwłaszcza Japonii. Wychodzi więc na to, że w chwili obecnej na kulturę idzie caluśkie 100% naszego budżetu - w czym boisko, wóz bojowy "Rosomak" czy zasiłek dla bezrobotnych jest mniej kulturalny od takiego na przykład performance'u? Ten 1% miałby więc być przeznaczony na arbitralnie wyznaczony drobny wycinek kultury, który różni się od reszty wyłącznie swoją absolutną bezużytecznością.

I tu przechodzimy do drugiej kwestii którą chciałem poruszyć, a więc czegoś, co Bacon nazwał idola fori - złudzeń umysłu powodowanych niedoskonałościami języka. Pewne słowa, jak wspomniana wyżej "kultura", albo nic już nie znaczący "faszyzm" wzbudzają w ludziach niezdrową fascynację. Przez to niektóre naprawdę istotne problemy sprowadzone zostały do absurdów.

Pierwsza sprawa - aborcja. Można kwestię ugryźć od kilku stron. Dawkins na przykład podaje jako wyznacznik świadomość i stopień cierpienia, który w tym przypadku nie przerasta dyskomfortu odczuwanego przez zarzynanego świniaka. Odpowiedzieć można choćby problemem przerwania ciągłości istnienia, jako że każdy z rozważających ten problem był swego czasu na etapie rozwoju kwalifikującym się do skrobanki. Tymczasem 90% dyskusji sprowadza się do uznania unisono, że człowiek ma prawo do życia i roztrząsania, czy ten nieszczęsny płód jest człowiekiem. Mamy przedstawiciela gatunku homo sapiens o odrębnym DNA, no to mamy człowieka i nic z nim zrobić nie można, krzyczą tzw. prolajfy, uważając rzecz za rozstrzygniętą. Granda - odpowiedzą tzw. proczojsy - rzecz oczywista że trzymiesięczny płód różni się od dorosłego człowieka, a więc nie jest człowiekiem i można go spokojnie skrobać. Jakby kwestia czy nazwiemy dany desygnat człowiekiem, embrionem, czy chujem na kaczych łapkach rzeczywiście miała o czymś przesądzać.

I problem analogiczny - magiczne słowo "suwerenność". Wyraz ten oznacza, że państwo z punktu widzenia prawnego może podjąć zobowiązania lub się z nich wycofać. Tyle. Tymczasem u nas fetyszyzacja wspomnianego pojęcia jest po prostu niebywała. Instytucje unijne sterowane przez Berlin i Paryż są nad Wisłą faktyczną legislatywą, więzi prawne, polityczne i gospodarcze sprawiają, że o żadnej niezależności Polski nie może być mowy. Środowiska z prawej słusznie zwracają uwagę na zaistniały problem, przy czym oczywiście muszą przy okazji dojebać z grubej rury jeśli nie o utracie niepodległości, to chociaż suwerenności. Wtedy w telewizorze pojawi się jakiś pan z lewej, wyśmieje rzucane hasła i zauważy, że wszystko jest w pytkę, bo dopóki możemy z Unii wystąpić, to jesteśmy państwem w pełni suwerennym. No i będzie miał rację, to właśnie znaczy suwerenność - że teoretycznie możemy się wypisać. A że trzy czwarte naszego prawa gospodarczego pisze Bruksela? No drugorzędna sprawa, w końcu jesteśmy suwerenni.

Tutaj miałem przejść do ciekawej nacjonalistycznej konkluzji Bocheńskiego, który przyjął, że celem rządu jest podnoszenie pozycji w hierarchii narodów, natomiast samodzielność może być jedynie środkiem do tego celu. Chciałem w tym kontekście skrobnąć parę słów o naszym ministrze, ale na razie może wystarczy. Jak starczy chęci, to może po sesji coś tam stworzę. Wesołych tymczasem.

sobota, 29 października 2011

hier kommt die Sonne

Dobry wieczór!

Powodowany pierwotnymi pobudkami założenia niniejszego przybytku, id est przyjemnością wymądrzania się w internetach, chęcią usystematyzowania wniosków z jakichś tam rozmów i przemyśleń, jak również intencją doszlifowania warsztatu publicystycznego, postanowiłem jebnąć notkę. I tak też czynię.

Bezpośrednią pobudką stały się natomiast wynurzenia niejakiego profesora Marksa z Yale, który za pośrednictwem tych samych internetów, raczył podzielić się ze mną swą wizją moralności. Moralności, która - jego zdaniem - zwyczajnie nie istnieje. Tak jak na wyspie zamieszkałej przez kilku zupełnie niecywilizowanych buszmenów wobec braku jakiejkolwiek legislatywy nie ma sensu określanie czegokolwiek jako "legalne" lub "nielegalne" - dowodzi pan profesor - tak i w naszej rzeczywistości bezcelowe jest posługiwanie się pojęciami "dobro" i "zło", jako że czegoś takiego zwyczajnie niet.

W tym momencie łapię się za głowę i walę z oburzeniem w stół żaroodpornym kubeczkiem z Piwniczanką (kowbojskim kubkiem niestety nie dysponuję). Wychowanie w naszym kręgu kulturowym zakłada istnienie takich kategorii jak "be" i "cacy", które to kształtują postępowanie małoletnich. Szkoda czasu i atłasu na tłumaczenie gówniarzowi dlaczego na przykład wpieprzanie paprotki albo szczypanie kota są zachowaniami niepożądanymi, a zjedzenie do czysta krupniku wręcz przeciwnie. O genezie i implikacjach wspomnianego mechanizmu bardzo rozsądnie pisze zresztą Dawkins. Tak czy siak, pod wpływem wychowania, ale także religii i poniekąd dóbr kultury, większość ludzi wyrabia w sobie dosyć manichejskie pojmowanie dobra i zła jako dwóch ścierających się transcendentnych sił. Bardziej refleksyjna część społeczeństwa, zwykle w momencie zwątpienia religijnego, zauważa z zaskoczeniem, że wspomniane siły prawdopodobnie nie istnieją. Nie ma jasnej i ciemnej strony Mocy, nie ma Power Rangers i Lorda Zeda. A stąd już krótka droga do spostrzeżenia, że różni ludzie miewają różne poglądy (łał). No to co? Wychodzi, że wszystko jest względne, nie?

Chuja tam! - rzekłby pewien opolski superbohater. Można zrezygnować z religijnego definiowania dobra, ale nie wiem czemu miało by to oznaczać negację jego istnienia. "Dobro" i "zło" to nic więcej jak definicje, słowa przyjęte na określanie pewnych zjawisk, takie same jak "pies", "średniowiecze" czy "wentylacja". Jak zauważył swego czasu Epikur, człowiek odczuwa przyjemności i przykrości, przy czym te pierwsze są całkiem fajne, a te drugie już tak średnio. Co z tego faktu Epikur raczył wyprowadzić, to już zupełnie inny temat. Jak by nie było, każdy zdrowy człowiek przyzna, że co do zasady sprawianie komuś przyjemności jest ok, a sprawianie mu przykrości ok już nie jest. "Nie ulega wątpliwości, że przyjemność jest dobra, a przykrość zła." - że pozwolę sobie rzucić cytatem ("Elementarz Etyczny", Karol Wojtyła - zdziwko, ain't it?).

I każdy normalny system etyczny, jak by się nie zwał, na taką definicję przystaje. „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie. Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy" - rzecze Pan Nasz wg. Ewangelisty (Mt 7,12). "Czym sam się brzydzisz, nie czyń tego nikomu!" - napisze kilkaset lat wcześniej natchniony autor Księgi Tobiasza (Tb 4, 15). Poglądy na moralność Kanta, Monteskiusza, Sartre'a i całej reszty rozsądniejszych nowożytnych mądrali sprowadzają się zresztą mutatis mutandis do tego samego. Oczywiście, kwestie typu: bezkompromisowość czy odpowiedzialność, ofiarność czy samorealizacja, swoboda czy podporządkowanie - pozostają otwarte. Nie twierdzę w żadnym razie, że istnieje jedna formułka przy pomocy której można rozwiązać wszelkie etyczne dylematy. Twierdzę jedynie, że zarówno "dobro" jak i "zło" są nazwami posiadającymi swoje desygnaty. Owszem, niby cokolwiek można nazwać dobrem. Tak samo jak cokolwiek można nazwać knedlem, ale jego istota sprowadza się do bycia kluską z owocami, a nie do kwestii, jakim słowem to określimy. Gdy ktoś stwierdzi, że ocena moralna instytucji: Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej jest w takim samym stopniu zależna od relatywnego punktu widzenia, to go uznam za debila, ot co.

Podejrzewam zresztą, odbiegając już nieco od pierwotnego wątku, że ta paskudna tendencja do relatywizacji czego tylko się da, ma związek z opacznie rozumianą égalité. O ile zrównanie ludzi w prawie i wobec prawa wydaje się czymś bezdyskusyjnym, o tyle ich absolutna równość jest równie absolutną bzdurą. Tak jak piłkarze Sparty Szepietowo odbiegają nieco poziomem od graczy Arsenalu (słyszałem, że 5:3, pozdrawiamy), tak różnych ludzi Bozia czy też nature do spółki z nurture obdarzyły różnym poziomem choćby intelektu i smaku - bardzo łatwo to zresztą dostrzec rozmawiając z emerytami, u których wspomniane różnice występują z niesłychaną ostrością.

Ad rem. Współczesny ustrój społeczny dozwala każdemu - i bardzo słusznie - na posiadanie własnej opinii. Ze wspomnianą opinią można się obnosić ile wlezie i nikomu się z niej tłumaczyć nie trzeba. Tu jednak widzimy pewien błąd logiczny. Mianowicie z faktu, że twierdzenie rzeczy błędnych i głupich jest całkowicie legalne, domorosły liberał chciałby wyprowadzić tezę, że ani mądrość ani głupota nie istnieją. Każdy wszak jest równy, dlaczego więc subiektywna opinia jednego miałaby być lepsza niż takie samo widzimisię drugiego. Że może by to ugryźć jak nie empirycznie to racjonalnie, no jakkolwiek? Pfff, a po co?

W zabawny sposób mechanizm ten funkcjonuje w obszarze działania tzw. tolerancji. Każdy ma prawo wkładać penisa gdzie sobie zażyczy - ok. Ale zaraz pojawia się pomysł, że gdzie by go nie włożyć, będzie to równie normalne. Swego czasu widziałem taką ciekawą akcję jakiegoś tęczowego towarzystwa - "precz z heteroseksualną propagandą", "nie mam nic do heteroseksualistów, ale niech się z tym nie afiszują", itp. (szukałem teraz tych plakatów, ale co i rusz wyskakiwali jacyś dosyć obrzydliwi dżentelmeni, wiec niestety musiałem odpuścić). Samo paskudne słowo "heteryk" na określenie zdrowych ludzi jest najlepszym przejawem tego trendu. Jak bum cyk cyk doczekamy się jeszcze, że "kobiety urodzone w ciałach mężczyzn" będą się domagały zaprzestania nieuzasadnionego uprzywilejowania "kobiet urodzonych w ciałach kobiet". Zwłaszcza odkąd mamy panią poseł Ryśka. Ale to już osobny temat.

Równolegle z tym trendem, występuje doszukiwanie się, nie wiadomo skąd, odpowiedzialności zjawisk zewnętrznych za ewentualne ludzkie niedostatki. Lewicująca skądinąd profesor Szyszkowska na przykład nie może przeboleć demonicznego wpływu mass mediów na nieświadome tłumy. Cóż z tego, że kultura wysoka i niska współegzystowały od wieków i jak jedna przeznaczona była dla elit, tak druga raczej dla tak zwanego chamstwa. Teraz wszyscy równi, więc jak jak ktoś ogląda bzdury i się mu to podoba, to jego rozgrzeszamy, a ewentualną odpowiedzialność zrzucić trzeba na owe bzdury, że w ogóle są, a najlepiej jeszcze na kapitalizm (wyścig na dno kultury wysokiej i masowej to już temat na osobny tekst). Podobnież, jeśli w kraju o łatwym dostępie do broni palnej jakiś popieprzony dzieciak postanowi rozstrzelać rówieśników i grono pedagogiczne w akcie pomsty za lata doznanych upokorzeń, winę za to muszą ponieść brutalne gry, filmy, hiphop, heavy metal, no cokolwiek, byle nie on sam.

Cholera, znów się rozpisałem. To tak na koniec dwa słowa o dyskusjach na filmwebie. Jak mawiali starożytni Rosjanie - na wkus i cwiet tawariszczi niet. Stwierdziłem już nieco wyżej, że każdy ma prawo do własnego gustu, także ludzie pozbawieni mózgu, poczucia humoru i wyczucia żenady. Odbieranie im tego prawa i kilkusetpostowe dyskusje mające przekonać bluźnierców w jak wielkim są błędzie to czysty absurd. Taki sam jak uznanie, że w związku z tym jakiekolwiek obiektywne kryteria nie istnieją i "Requiem" w sumie niczym się nie różni od rodzimego "Dlaczego Nie".

niedziela, 24 kwietnia 2011

na chuj mnie ten kaktus?

Jako że dziś Wielkanoc, piszący te słowa postanowił zrobić sobie jednodniową przerwę od procedury karnej. Wiadomo, miesiąc przed sesją nie wypada narażać się szeroko rozumianej Vis Maior, toteż zamiast poświęcać się lekturze dzieła imć Tylmana i jego koleżki, powymądrzam się w Internecie. W temacie homoseksualizmu. A właściwie o tym temacie.

Dyskusje w kwestii wspomnianego upodobania wydają się bowiem encyklopedycznym przykładem jałowej paplaniny, z której nic nie wynika i wyniknąć nie może. Nikt cywilizowany nie zamierza zabraniać miłośnikom takowych praktyk czynienia sobie nawzajem przyjemnie. Co więcej, nie słyszałem jeszcze aby jakiś gej zechciał uprzednio pytać o pozwolenie któregokolwiek ze swych zacietrzewionych antagonistów. Z drugiej strony, dopóki pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków stanowi znaczną część elektoratu, a stery władzy dzierżą osoby jeszcze starsze, o jakimkolwiek prawnym uprzywilejowaniu nie może być mowy, bo to zwyczajnie nie przejdzie.

Choć generalnie wszyscy są świadomi powyższych faktów, to jednak wciąż na imprezach, posiadówkach, w parkach i w szkołach, tysiące dyskutantów zawzięcie wałkują temat, dochodząc do tych samych chuja wartych wniosków. I wszystko byłoby ok, gdyby nie powaga z jaką większość populacji traktuje problem dotyczący może jednego na trzydziestu. A jeśli nie daj Matko Boska oponenci golnęli sobie przed dysputą, tragedia gotowa. Co ciekawe, znacznie poważniejsze problemy - ultrachujowo działających związków zawodowych, prawnie sankcjonowanego złodziejstwa kleru, nieracjonalnego systemu edukacji - bez większych trudności mogą stać się polem porozumienia osób o radykalnie różnych poglądach i wyznawanych wartościach. Gdy te same osoby wejdą na temat ciotek - wojna gotowa.

Więc kiego chuja - spyta uważny czytelnik - powyższą rzecz poruszać? Odpowiedź jest banalnie prosta - do wykłócania się o homoseksualistów absolutnie zbyteczne są jakiekolwiek podstawy teoretyczne. Nie ma tu nad czym dumać - otwieram usta i niechaj płynie czyste złoto. Co innego choćby podatki, powstania, nawet poważnie traktowana polityka - niby równie wdzięczne tematy, ale żeby mieć coś do powiedzenia, trzeba szukać, czytać, rozumieć - wiadomo, dla niektórych wysiłek ponad miarę. Nie żeby niedoedukowanie zwalniało kogokolwiek z chęci posiadania własnej, oczywiście niezmiennej opinii, jednak przed ludźmi się nią chwalić trochę głupio, bo jeszcze wyśmieją.

Przechodząc do konkluzji, przyczyną opisywanego zjawiska jest jedno z trzech najbardziej kretyńskich przekonań funkcjonujących w powszechnej świadomości - że "trzeba mieć własne zdanie". Forma ponad treścią - nie ma być mądre, ma być własne. Zabawne jest to, że właśnie w ten typ myślenia celują partie polityczne w swoich żenujących kampaniach. Jeden PSL mówi: "głosuj chamie na mnie, to razem okradniemy miastowych w KRUSie". Cała reszta nie sili się na konkretne propozycje dla konkretnych grup, żadnej otwartej reprezentacji interesów, nic co kilkadziesiąt lat temu rozumiano pod pojęciem polityki. Zamiast tego prosty przekaz: "z nami Polska będzie zajebista".

I tutaj się pojawia pewien problem. Pytanie - skąd pomysł że pospólstwo będzie wiedziało co jest dla kraju najlepsze? Czy nie lepiej, gdyby decydowali o tym ludzie mądrzy? Naczelną ideą demokracji liberalnej wydaje się rozstrzyganie spornych interesów przez przedstawicieli ludu. Tymczasem partie już dawno odpuściły sobie reprezentowanie interesów grup wyborców, zamiast tego oferując konkurencyjne mgliste wizje powszechnego dobrobytu. Skoro więc wyborcy mają decydować jedynie kto ma doprowadzić do ogólnej szczęśliwości, może warto byłoby wrócić do cenzusów albo systemu kurialnego?

Dla porządku dodam, że pozostałe dwie popularne megakretyńskie tezy to: "bądź sobą" (sprawdza się przy referatach i rozmowach kwalifikacyjnych; traktowanie tego jak życiowej dewizy jest niewypowiedzianym błędem setek osób które zrobiłby lepiej zostając kimkolwiek innym) oraz "alkohol to magiczny eliksir - odkąd zacząłem go pić nie jestem już cwelem, teraz jestem cool".

sobota, 15 stycznia 2011

wkład Polandii w cywilizację białego człowieka

Czy wiedziałeś, że Polacy, prócz teorii heliocentrycznej, lampy naftowej i niebieskiego lasera wynaleźli też takie cuda jak:
  • barwoczuły papier fotograficzny (Jan Szczepanik)
  • jedwabna kamizelka kuloodporna (Jan Szczepanik)
  • krótkofalówka (Henryk Magnuski)
  • wycieraczki samochodowe (Józef Hofmann)
  • pneumatyczne resory (Józef Hofmann)
  • spinacz biurowy (Józef Hofmann)
  • ręczny wykrywacz min (Józef Stanisław Kosacki)
  • ręczna kamera (Kazimierz Prószyński)
  • skrzydło delta (Kazimierz Siemionowicz)
  • witaminy (Kazimierz Funk)
  • melexy
Jak również sporo innych rzeczy, o których jednak w życiu nie słyszałem, więc prawdopodobnie nie zrobi to na nikim większego wrażenia.