Krótka refleksja. Nie ukrywam, że do zabrania się za temat zmotywowała mnie ostatecznie dzisiejsza Cafe "Rz", nosiłem się jednak z tym zamiarem już od pewnego czasu.
Pieniądze na kulturę. Od pewnego czasu wszelakie media w kraju nad Wisłą nieustannie trąbią o kryzysie. Prawda to czy nie - opinie są różne, ale powszechnie znanym faktem jest, że z pieniędzmi w naszym narodowym skarbcu zawsze było cienko. I teraz wszelacy (szeroko rozumiani) twórcy na swoich zjazdach płaczą, że polska kultura w kryzysie, że rząd na kulturze oszczędza, że na kulturę pieniędzy nie ma. A pewnie, że nie ma. I nie będzie.
Przypomina się jednocześnie moja wizyta w Sochaczewskim Domu Kultury na wystawie "Malujące Ewy", ósmego marca Anno Domini bodajże bieżącego. Ów cudny wernisaż polegał na rozwieszeniu po ścianach pięciu malowideł na krzyż, które to arcydzieła wyszły spod pędzla kwiatu sochaczewskich malarek. Wydarzenie zgromadziło oczywiście lokalną śmietankę - wójta, burmistrza, ze trzech radnych, kilku dyrektorów. Pozostając w konwencji nabiału, mam wrażenie, że nie było tam człowieka który nie potrafiłby profesjonalnie wydoić krowy czy ubić beczułki masła. Tak więc do mikrofonu przystąpił pan bodajże burmistrz i podobnież, po wychwaleniu pod niebiosa talentów plastycznych swego elektoratu, zaczął biadolić o pieniądzach na kulturę. Że mało, że rząd nie daje, ale jest Unia, nadzieja w Unii, Unia uratuje sochaczewską kulturę, sochaczewska kultura niech nam żyje. Brawo, brawo, klap-klap-klap-klap, brawo, niech żyje!
Ręce opadają. Nie ujmując niczego lokalnym twórczyniom, nie wyobrażam sobie lepszej ilustracji powiedzenia "wyrzucić pieniądze w błoto" niż inwestowanie w ich talenta. Idea państwa opiekuńczego, mimo mojej (i nie tylko mojej) niechęci, ma swoje zalety. Jednak poświęcanie pieniędzy, których brakuje w służbie zdrowia, wojsku czy oświacie na kulturę - czy to lokalne rękodzielniczki, czy krakowskich konceptualistów - to już jest o krok za daleko. Korytarze wielu galerii świecą pustkami nie dlatego że nie ma pieniędzy, nie dlatego że naród chamski i nie ma za co go odchamić. Jest powód znacznie bardziej prozaiczny - nikogo nie obchodzą cuda na kiju, które tam wiszą. Ładne to to nie jest, do tego ani uczy, ani bawi, ani wzrusza. Niech się elita twórców zachwyca sobą nawzajem, proszę bardzo, niech nazywa to sztuką wysoką. Ale za swoje pieniądze.
Do tego dochodzi pani Julita Wójcik. Wpadła ona na pomysł, żeby w "Zachęcie" obierać ziemniaki. Co więcej, ówczesny kierownik galerii pomysłem był zachwycony i nie znalazł żadnych przeciwwskazań. Rzecz owszem, kontrowersyjna, a przekaz bardzo prosty. Sztuka jest wszystkim, wszystko jest sztuką. No dobrze, ja ASP nie kończyłem, jeżeli tak twierdzi elita polskich artystów, to pozostaje się zgodzić. No to czekam na honorarium, bo nie wiem w czym moje obieranie kartofli jest gorsze od tego w wykonaniu pani Wójcik. Czego ja mam tam chodzić, skoro sztukę mam dookoła siebie? I za co, w takim razie, płacą podatnicy?
Więc jak to? - zapyta czytelnik. - To już nam kultura niepotrzebna? Czyż pełny bak jest ważniejszy od duchowości? Czy niższe podatki zastąpią emocje i refleksje?
Odpowiadam więc pytaniem na pytanie: ile pieniędzy zapłaciło państwo Kaczmarskiemu za każdy z jego utworów? Ile kosztowały podatnika "Jest taki kraj" czy "Żeby Polska była Polską" Pietrzaka? Jak dużo musimy dopłacać do Muzeum Powstania Warszawskiego? Czy w końcu - ile kasy zgarnęła z budżetu Paktofonika tak hołubiona ostatnimi czasy przez lewacką "Krytykę Polityczną"? Prawdziwy talent, człowiek dotknięty palcem Bożym, zapisze się w historii, choćby dnie przyszło mu spędzać na robocie w tartaku, a na kolację jadać chleb z masłem. A jak komu nie dane, jak by chciał a nie umie - trudno, frytki w Makdonaldzie same się nie usmażą. Są oczywiście inicjatywy, na które warto łożyć pieniądze. Jeżeli pojawia się dobry pomysł, są zainteresowani, widać pierwsze efekty (przykłady: TVP Kultura albo breakdance w naszym MDK), to owszem, coś tam z budżetu rzucić należy. Ale nie na takie rzeczy, które nie obchodzą nikogo prócz samych beneficjentów.