sobota, 29 października 2011

hier kommt die Sonne

Dobry wieczór!

Powodowany pierwotnymi pobudkami założenia niniejszego przybytku, id est przyjemnością wymądrzania się w internetach, chęcią usystematyzowania wniosków z jakichś tam rozmów i przemyśleń, jak również intencją doszlifowania warsztatu publicystycznego, postanowiłem jebnąć notkę. I tak też czynię.

Bezpośrednią pobudką stały się natomiast wynurzenia niejakiego profesora Marksa z Yale, który za pośrednictwem tych samych internetów, raczył podzielić się ze mną swą wizją moralności. Moralności, która - jego zdaniem - zwyczajnie nie istnieje. Tak jak na wyspie zamieszkałej przez kilku zupełnie niecywilizowanych buszmenów wobec braku jakiejkolwiek legislatywy nie ma sensu określanie czegokolwiek jako "legalne" lub "nielegalne" - dowodzi pan profesor - tak i w naszej rzeczywistości bezcelowe jest posługiwanie się pojęciami "dobro" i "zło", jako że czegoś takiego zwyczajnie niet.

W tym momencie łapię się za głowę i walę z oburzeniem w stół żaroodpornym kubeczkiem z Piwniczanką (kowbojskim kubkiem niestety nie dysponuję). Wychowanie w naszym kręgu kulturowym zakłada istnienie takich kategorii jak "be" i "cacy", które to kształtują postępowanie małoletnich. Szkoda czasu i atłasu na tłumaczenie gówniarzowi dlaczego na przykład wpieprzanie paprotki albo szczypanie kota są zachowaniami niepożądanymi, a zjedzenie do czysta krupniku wręcz przeciwnie. O genezie i implikacjach wspomnianego mechanizmu bardzo rozsądnie pisze zresztą Dawkins. Tak czy siak, pod wpływem wychowania, ale także religii i poniekąd dóbr kultury, większość ludzi wyrabia w sobie dosyć manichejskie pojmowanie dobra i zła jako dwóch ścierających się transcendentnych sił. Bardziej refleksyjna część społeczeństwa, zwykle w momencie zwątpienia religijnego, zauważa z zaskoczeniem, że wspomniane siły prawdopodobnie nie istnieją. Nie ma jasnej i ciemnej strony Mocy, nie ma Power Rangers i Lorda Zeda. A stąd już krótka droga do spostrzeżenia, że różni ludzie miewają różne poglądy (łał). No to co? Wychodzi, że wszystko jest względne, nie?

Chuja tam! - rzekłby pewien opolski superbohater. Można zrezygnować z religijnego definiowania dobra, ale nie wiem czemu miało by to oznaczać negację jego istnienia. "Dobro" i "zło" to nic więcej jak definicje, słowa przyjęte na określanie pewnych zjawisk, takie same jak "pies", "średniowiecze" czy "wentylacja". Jak zauważył swego czasu Epikur, człowiek odczuwa przyjemności i przykrości, przy czym te pierwsze są całkiem fajne, a te drugie już tak średnio. Co z tego faktu Epikur raczył wyprowadzić, to już zupełnie inny temat. Jak by nie było, każdy zdrowy człowiek przyzna, że co do zasady sprawianie komuś przyjemności jest ok, a sprawianie mu przykrości ok już nie jest. "Nie ulega wątpliwości, że przyjemność jest dobra, a przykrość zła." - że pozwolę sobie rzucić cytatem ("Elementarz Etyczny", Karol Wojtyła - zdziwko, ain't it?).

I każdy normalny system etyczny, jak by się nie zwał, na taką definicję przystaje. „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie. Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy" - rzecze Pan Nasz wg. Ewangelisty (Mt 7,12). "Czym sam się brzydzisz, nie czyń tego nikomu!" - napisze kilkaset lat wcześniej natchniony autor Księgi Tobiasza (Tb 4, 15). Poglądy na moralność Kanta, Monteskiusza, Sartre'a i całej reszty rozsądniejszych nowożytnych mądrali sprowadzają się zresztą mutatis mutandis do tego samego. Oczywiście, kwestie typu: bezkompromisowość czy odpowiedzialność, ofiarność czy samorealizacja, swoboda czy podporządkowanie - pozostają otwarte. Nie twierdzę w żadnym razie, że istnieje jedna formułka przy pomocy której można rozwiązać wszelkie etyczne dylematy. Twierdzę jedynie, że zarówno "dobro" jak i "zło" są nazwami posiadającymi swoje desygnaty. Owszem, niby cokolwiek można nazwać dobrem. Tak samo jak cokolwiek można nazwać knedlem, ale jego istota sprowadza się do bycia kluską z owocami, a nie do kwestii, jakim słowem to określimy. Gdy ktoś stwierdzi, że ocena moralna instytucji: Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej jest w takim samym stopniu zależna od relatywnego punktu widzenia, to go uznam za debila, ot co.

Podejrzewam zresztą, odbiegając już nieco od pierwotnego wątku, że ta paskudna tendencja do relatywizacji czego tylko się da, ma związek z opacznie rozumianą égalité. O ile zrównanie ludzi w prawie i wobec prawa wydaje się czymś bezdyskusyjnym, o tyle ich absolutna równość jest równie absolutną bzdurą. Tak jak piłkarze Sparty Szepietowo odbiegają nieco poziomem od graczy Arsenalu (słyszałem, że 5:3, pozdrawiamy), tak różnych ludzi Bozia czy też nature do spółki z nurture obdarzyły różnym poziomem choćby intelektu i smaku - bardzo łatwo to zresztą dostrzec rozmawiając z emerytami, u których wspomniane różnice występują z niesłychaną ostrością.

Ad rem. Współczesny ustrój społeczny dozwala każdemu - i bardzo słusznie - na posiadanie własnej opinii. Ze wspomnianą opinią można się obnosić ile wlezie i nikomu się z niej tłumaczyć nie trzeba. Tu jednak widzimy pewien błąd logiczny. Mianowicie z faktu, że twierdzenie rzeczy błędnych i głupich jest całkowicie legalne, domorosły liberał chciałby wyprowadzić tezę, że ani mądrość ani głupota nie istnieją. Każdy wszak jest równy, dlaczego więc subiektywna opinia jednego miałaby być lepsza niż takie samo widzimisię drugiego. Że może by to ugryźć jak nie empirycznie to racjonalnie, no jakkolwiek? Pfff, a po co?

W zabawny sposób mechanizm ten funkcjonuje w obszarze działania tzw. tolerancji. Każdy ma prawo wkładać penisa gdzie sobie zażyczy - ok. Ale zaraz pojawia się pomysł, że gdzie by go nie włożyć, będzie to równie normalne. Swego czasu widziałem taką ciekawą akcję jakiegoś tęczowego towarzystwa - "precz z heteroseksualną propagandą", "nie mam nic do heteroseksualistów, ale niech się z tym nie afiszują", itp. (szukałem teraz tych plakatów, ale co i rusz wyskakiwali jacyś dosyć obrzydliwi dżentelmeni, wiec niestety musiałem odpuścić). Samo paskudne słowo "heteryk" na określenie zdrowych ludzi jest najlepszym przejawem tego trendu. Jak bum cyk cyk doczekamy się jeszcze, że "kobiety urodzone w ciałach mężczyzn" będą się domagały zaprzestania nieuzasadnionego uprzywilejowania "kobiet urodzonych w ciałach kobiet". Zwłaszcza odkąd mamy panią poseł Ryśka. Ale to już osobny temat.

Równolegle z tym trendem, występuje doszukiwanie się, nie wiadomo skąd, odpowiedzialności zjawisk zewnętrznych za ewentualne ludzkie niedostatki. Lewicująca skądinąd profesor Szyszkowska na przykład nie może przeboleć demonicznego wpływu mass mediów na nieświadome tłumy. Cóż z tego, że kultura wysoka i niska współegzystowały od wieków i jak jedna przeznaczona była dla elit, tak druga raczej dla tak zwanego chamstwa. Teraz wszyscy równi, więc jak jak ktoś ogląda bzdury i się mu to podoba, to jego rozgrzeszamy, a ewentualną odpowiedzialność zrzucić trzeba na owe bzdury, że w ogóle są, a najlepiej jeszcze na kapitalizm (wyścig na dno kultury wysokiej i masowej to już temat na osobny tekst). Podobnież, jeśli w kraju o łatwym dostępie do broni palnej jakiś popieprzony dzieciak postanowi rozstrzelać rówieśników i grono pedagogiczne w akcie pomsty za lata doznanych upokorzeń, winę za to muszą ponieść brutalne gry, filmy, hiphop, heavy metal, no cokolwiek, byle nie on sam.

Cholera, znów się rozpisałem. To tak na koniec dwa słowa o dyskusjach na filmwebie. Jak mawiali starożytni Rosjanie - na wkus i cwiet tawariszczi niet. Stwierdziłem już nieco wyżej, że każdy ma prawo do własnego gustu, także ludzie pozbawieni mózgu, poczucia humoru i wyczucia żenady. Odbieranie im tego prawa i kilkusetpostowe dyskusje mające przekonać bluźnierców w jak wielkim są błędzie to czysty absurd. Taki sam jak uznanie, że w związku z tym jakiekolwiek obiektywne kryteria nie istnieją i "Requiem" w sumie niczym się nie różni od rodzimego "Dlaczego Nie".