niedziela, 8 grudnia 2013

wyklęty powstań dżenderze ziemi!

Coś mi się lol pierdoli, a zatem zamiast zająć się tą pasjonującą rozrywką, trochę się dziś powymądrzam. Będzie o dżenderze. Jedna z największych i najbardziej bezczelnych koterii w tym kraju (peesel i pezetpeen stanowią tu poważną konkurencję) znalazła sobie jakiś czas temu nowego wroga, którym jest właśnie rogaty i ogoniasty Dżender. Ślipia mu ponoć świecą jak latarnie, do tego nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie. Siły postępu w osobie Marszałki Nowickiej przystąpiły natychmiast do kontrataku. Na Tłiterze - ulubionym medium sił postępu - obwieściły, że Dżender rzeczywiście nadchodzi, ale niesie ze sobą sam miodzik. Jest przy tym jedyną nadzieją na ratunek dla biednej młodzieży sodomizowanej bezlitośnie przez kler.

Nie mogąc zatem mieć wątpliwości, iż jakieś dżęderowe widmo rzeczywiście nad Rzeczpospolitą krąży, postanowiłem co nieco wiedzy o owym bycie zaczerpnąć. Z braku czasu i chęci, ograniczyłem risercz do wikizdroju wszelkiej mądrości oraz do lektury głośnego swego czasu programu gier i zabaw dla przedszkolaków "rosnę na pedała", znaczy się, przepraszam, "równościowe przedszkole".

Z tego co zrozumiałem idea dżenderu przedstawia się w sposób następujący. Człowiek ma płeć biologiczną (z amerykańska SEX), którą warunkują geny, a która przejawia się w posiadaniu takich a nie innych gonad und genitaliów. Przekłada się to także na określone różnice hormonalne, fenotypowe (cycuszki na ten przykład), somatyczne (jak wielkość kopyta) oraz odmienności w budowie mózgu. Płeć biologiczna - zwłaszcza hormony - warunkuje też w jakimś stopniu osobowość danej persony. Na tych fundamentach zbudowana jest z kolei płeć kulturowa (z amerykańska GENDER), czyli z grubsza suma cech i zachowań, przekazywana poszczególnym jednostkom w ramach procesu socjalizacji. Obraz ten zależy od danej kultury, jako że nieco inaczej "prawdziwego mężczyznę" wyobraża sobie pani Apolonia spod Sokółki, inaczej jej prawnuczka na londyńskim zmywaku, a jeszcze inaczej dziewczęta afgańskie, wietnamskie, czy wybrzeżokościosłoniowe. Podobnie zresztą rzecz się ma z wyobrażeniami o istocie kobiecości - przy istnieniu jakiegoś tam wspólnego mianownika.

I na tym się z grubsza kończy dżender jako teoria naukowa, której chyba trudno odmówić jako takiej słuszności. Ciekawi mnie tylko, czy płeć kulturową posiada różnoraka fauna, jako że pojęcie "kultury" było dotąd zarezerwowane dla gatunku ludzkiego. Na przykład samce pingwinów (osobopingwinów?) wysiadują jaja. Gdyby być konsekwentnym, chyba należałoby ową aktywność podciągnąć właśnie pod pingwini dżender, jako że jest to - jak w mordę strzelił - "różnica nie wynikająca bezpośrednio z biologicznych różnic w budowie ciała pomiędzy płciami, czyli dymorfizmu płciowego".

Reszta teorii dżender to już raczej ideolo. Pierwszym wnioskiem wypływającym z powyższych przesłanek ma być konstrukcja "tożsamości płciowej", do jakiegoś tam stopnia oderwanej od tego, czy dany osobnik trzyma w spodniach faję czy też wadżajnę. I o to chyba też najbardziej dupa piecze szerokie kręgi bogoojczyźniane. Osobiście śmiem twierdzić, że ludzi, którym się merda czym ich natura stworzyła jest chyba dosyć niewielu (sam żadnego nie poznałem, raz tylko takiego widziałem w metrze). Sprawa musi być przykra, ja bym chyba w takiej sytuacji wolał leczyć głowę niż (dosyć radykalnie) siusiaka, ale pozostaje współczuć. Jeśli ktoś już postanowi zrobić z siebie monstrum, to cóż mi szkodzi zamiast "towarszyszem" nazwać go "prosze panio". Do typa przebranego za świętego Mikołaja mogę mówić "Święty Mikołaju", do chytrej kutwy "Panie Mecenasie", no to co mi tam.

Odnotowawszy powyższe, przejdźmy do pobieżnej analizy dżenderoprogramu przedszkolnego, za który jakieś szczwane bestyje wyciągnęły ponoć z Narodowej Strategii Spójności ok. półtora dużej bańki. Sam ten fakt sprawia, że cały program uważam za JAWNE KURWA ZŁODZIEJSTWO, a żadnej z autorek ręki bym nie podał (nie wspominając o dysponentach tego kapitału). Socjalizm totalitarny zmienił się w koncesyjno-etatystyczny. Ale rzecz warto przejrzeć jako ładny przykład przełożenia teorii na praktykę. Całościowo nic specjalnie ciekawego, mnóstwo pierdolenia, problemy ze spójnością całego przekazu (dosyć standardowe: chłopcy i dziewczęta są równi, a stereotypy nieprawdziwe, ale co by się stało drogie dzieci, gdyby w polityce było więcej kobiet? jakie wartości by wniosły? czy świat byłby wtedy lepszy? - s.45).

Istota problemu opiera się chyba, jak to często, o arystotelesowski złoty środek. Jakiś czas temu usłyszałem pod blokiem modną panią, dla której oczywistością było odpowiedzieć swojej kilkuletniej córce "samochód na urodziny? oj, Samanto/Dżesiko/Pamelo samochody to chyba dla chłopców". A chuj Ci babo szkodzi kupić dzieciakowi samochód, jak nie chce lalki? Podobnież, nie widzę żadnej szkodliwości w opowiedzeniu przedszkolakom bajki o Kopciuszku, który miał problem ze zjebanymi braćmi, ale w nagrodę za pracowitość zamoczył na koniec w królewnie. Znalazłem swego czasu bardzo sensowny dżenderartykuł, który zabłąkał mi się gdzieś niestety w otchłaniach sieci. Autorkę strasznie mierziło budowanie w małych dziewczynkach poczucia zależności pomiędzy ich wyglądem a całościową wartością. Poprzysięgła zatem zupełnie ignorować sukieneczki, buciki, fryzurki, etc. znanych sobie gówniar, nie używać frazy "ojejkujejku, aleś ty piękna", a zamiast tego z premedytacją rozbudzać i pochwalać ciekawość świata (w zakresie dinozarłów, koników, czy co tam dzieci lubią). Props dla tej pani moim zdaniem. Jako zatwardziały seksista, uważam, że dżenderyzm jest sporą szansą dla ludzkości. Daje bowiem nadzieję, że duża część najbardziej popieprzonych różnic pomiędzy płcią piękną a normalnymi ludźmi nie jest dana z przyrodzenia, ale może zostać wyeliminowana w procesie socjalizacji. Podejrzewam zresztą, że w drugą stronę też to działa.

Gorzej, kiedy złoty środek zostawiamy daleko w tyle i zaczynamy inżynierię społeczną - a na to się trochę zapowiada. Być może rzeczywiście dżenderospołeczeństwo byłoby przyjemniejszym miejscem do życia, niż Podkarpacie 2013. Jednakże wychowując latorośl, wypadałoby mieć świadomość, że za lat kilkanaście będzie ona uczyć się, dyskutować, pić i pieprzyć się właśnie z Polakamicebulakami. Ci zaś będą oczekiwali od swych przyjaciół i partnerów cnót przypisywanych tradycyjnie i po faszystowsku do określonej płci biologicznej. Robiąc z syna małą pizdę, a z córki troglodytkę z włochatymi pachami, robicie to Państwo na odpowiedzialność niestety nie tylko własną.

A morał z tego wszystkiego taki, że pomysł jest z grubsza niegłupi, ale trzeba by go trochę podreperować. Przestajemy uznawać, że określona płeć usprawiedliwia określone przywary - cudnie. Przestajemy tłumaczyć dziewczętom, że mają się bawić po dziewczyńsku - jeszcze lepiej (bo niby dlaczego). Przestajemy - w imię równości - oczekiwać od dzieci wykazywania się danymi zaletami (jak na przykład niemazanie się) - nope, nope, nope. I chyba tyle w temacie.

niedziela, 15 września 2013

niefart

Nieskolko refleksji w temacie panny Peszek, uczynione w przerwach pomiędzy zapieprzaniem. Hejty PituPitu i młodego Wildsteina całkowicie trafne, jednak spróbuję w tem miejscu śpiewaczki nie hejtować, a wyjaśnić na spokojno, co mi się w jej radosnej twórczości nie podoba.

Wątek religijny ("Pan nie jest moim pasterzem", "wisi mi krzyż") w sumie nawet jakoś nieprzesadnie. Laska ma oczywiście lekceważący stosunek do chrześcijańskiego sacrum, podkreślany zresztą wygłupami ze statywem na koncertach. Prawda jednak taka, że mieści się to w standardach laickiej, demokratycznej debaty publicznej. Jej święte prawo wyrzec się religii i układać sobie wierszyki, moje święte prawo tych bzdur nie słuchać, jej samej sympatią nie darzyć, a zamiast tego puścić sobie na przykład taką szałową nutę.

Pozwolę sobie jednakoż przytoczyć fragment wywiadu:

Żakowski: A pani przeciwnie. „Pan nie jest moim pasterzem/a niczego mi nie brak/(...) i chociaż idę ciemną doliną/zła się nie ulęknę/i nie klęknę”.
Peszkówna: Bo wtedy poczułam, że Bóg nie jest mi potrzebny do szczęścia. Że mi wręcz przeszkadza. Że tylko ja sama mogę sobie poradzić z tym fizycznym bólem. A potem to się przeniosło na ból egzystencjalny.

Decyzja o wypisaniu się z imprezy pod tytułem chrześcijaństwo ma to do siebie, że podejmowana jest na gruncie wyznawanych uprzednio wierzeń. I intelektualna przyzwoitość wymaga zachowania z owymi wierzeniami spójności. Nie potrafisz wziąć metafizyki na wiarę, mając świadomość istnienia setki innych religii i powtarzalności pewnych mechanizmów? - da się zrozumieć. Przestudiowałeś Pismo wzdłuż i wszerz i uważasz, że to się po prostu nie trzyma kupy? - no trudno. Budzisz się pewnego ranka jeszcze jako krześcijanin, po czym stwierdzasz, że Bóg ci niepotrzebny i w sumie to bardziej zawadza niż pomaga? Tia...

Wątek istotniejszy, regularnie podnoszący mi ciśnienie, narodowowyzwoleńczy. Że "męczy mnie Polska", patrz uwagi wyżej, wolny kraj, ma prawo ci to wszystko zwisać. Całość problemu z panną Peszek sprowadza się do zakończenia pieśni "sory Polsko" zawołaniem "lepszy żywy obywatel, niż martwy bohater!". Że tyle zachodu o głupie sześć słów? Ano właśnie.

W czem jednak problem? - zapyta czytelnik. Laska ogłasza wszem i wobec, że całość własnej dupy uważa za wartość najwyższą i poświęcać jej dla kraju nie zamierza. Gdzie w tym zbrodnia? Prawda, będąc "jakby przywódcą rewolucyjnym" i "głosem [pfff] pokolenia" czyni tym samym owemu pokoleniu sporo szkody. Prawda, jako ambasador Rosyji nad Wisłą nie żałowałbym funduszy na jej promocję (oł noł, teoria spiskowa, wszak wszyscy wiedzą, że historia bezpowrotnie się zakończyła; szlag, wyszło szydło z worka). No ale jednak nie jest to pogląd niezrozumiały ani zasługujący na jakieś szczególne potępienie. Człowiek, jak każde zwierze, ma instynkt przetrwania i ma święte prawo się nim kierować. Tym bardziej, że choćby taki Mickiewicz był, jest i będzie twórcą stokroć bardziej szkodliwym, niż Maria P. No to o co chodzi?

O niebezpieczne i nad wyraz nieestetyczne połączenie ciężkiej bezmyślności z kategorycznością sądu, godne żelaznego elektoratu PiS, a może nawet i UPR/KNP. Można przedstawić ten sam problem, z tej samej perspektywy, tak jak to zrobiła Konopnicka, Iwaszkiewicz, Różewicz. Bez kurwa kręcenia dupą, radosnych podrygów, podskoków wokoło i pokazywania cycków ku uciesze gawiedzi (siriosly). Bez podsumowania tematu dwuwersową, pięknie zrymowaną puentą.

Panna Maria, sprzeciwiając się - i słusznie - romantyczno-nacjonalistycznej koncepcji podporządkowania jednostki Narodowi, pozostaje jednak zamknięta w tym samym pudle pojęciowym, którym operował Słowacki, wraz ze wspomnianym Mickiewiczem. Ale o ile dwóm ostatnim dla kochanej Ojczyzny  - przynajmniej w sferze deklaracji - nie żal było żyć w nędzy, nie żal i umierać, o tyle tej samej Peszkówna pokazuje język. Nie przychodzi jej jednak przez myśl, że coś takiego jak Ojczyzna zwyczajnie nie istnieje (dum dum dum dum!). Są ludzie i relacje pomiędzy nimi, jest język, jest ziemia, ale Ojczyzna, owinięta w sztandar Polonia z sanacyjnych plakatów, to coś pozbawionego realnego bytu.

I do tego sprowadza się cały debilizm ułożonej na kolanie rymowanki. Szanowna Pani, alternatywa rozłączna pomiędzy "żywym obywatelem" a "martwym bohaterem" jest całkowicie fałszywa. Zgoda na protest przeciw bezmyślnej tradycji insurekcyjnej - tutaj nie tylko ze mną może Pani przybić piątkę, ale i z samym Dmowskim. Tyle że historia świata nie sprowadza się do polskich powstań. Stosunek owych dwóch postaci bywał nieraz implikacją. Jak pod Warszawą w 1920 albo pomiędzy jeziorami Finlandii w 1940. Bez martwych bohaterów żywych obywateli byłoby znacznie mniej. Tak jak choćby bez martwych bohaterów z USA, otwierających drugi front w 1944. I tym ludziom winni jesteśmy bezgraniczny szacunek, a nie porównywanie ich ofiary do płacenia abonamentu i korzystania z przywileju czynnego prawa wyborczego - porównania wypadającego oczywiście na korzyść opcji numer dwa. Że nie o to chodziło? No niestety efekt uboczny niedobrania formy do treści.

Niestety, pannie Peszek wydaje się zupełnie absurdalną koncepcja, że bagnet na broń można postawić nie dla obrony Świętej Ojczyzny, a dla obrony własnego życia. Prawda, najpierwszym celem władz demokratycznego państwa jest oddalenie takiego niebezpieczeństwa wszelkimi sposobami, łącznie z kapitulacją i kolaboracją. Jeśli jednak wszelkie inne metody zawiodą i dojdzie do wojny, założenie, że wystarczy się poddać, wydać okupantowi tę Polonię owiniętą sztandarem, a od szarych Polaczków okupant się odpieprzy - jest zwyczajnie głupie, czego historia dowiodła nie raz i nie dwa razy. I oto artystka, w jakimś (głośnym, acz niezinternetowanym) wywiadzie obwieszcza z podniesionym czołem, że w razie czego, to ona spierdala (7:30). I fajnie, lepsi od niej spierdalali, ja gdybym miał decydować, czy będę chronił moich bliskich idąc na front czy kupując bilety w jedną stronę, też bym się pewnie długo nie zastanawiał. Tyle, że - podobnież, jak pokazała już historia - wszyscy razem nie spierdolą. Duma z wyboru takiej właśnie ścieżki, wyrażana z pozycji - jak by nie było - elit, jest wobec tego co najmniej nieelegancka. A połączenie rozgłaszania - w wywiadach i pieśniach - zamiaru spierdalania z propagowaniem (w tejże Polityce) "nowoczesnego patriotyzmu" to jest dawka tupetu, która przegina pałę goryczy.

niedziela, 9 czerwca 2013

odurzone nieba skalą morze marszczy się beztrosko

Upadek Ikara według Drapera. Majestatyczny młodzieńczy trup na przybrzeżnej skale, otoczony przez zalewające się łzami morskie cipeczki. Ogromne skrzydła odzwierciedlają wielkość myśli, która przywiodła go do zguby. Aura nadnaturalnego spokoju towarzysząca odejściu wielkiego człowieka.

Upadek Ikara według Bruegla. W prawym dolnym rogu widać kawałek nogi.

Na pierwszym planie oracz, dalej pasterz, jeszcze dalej statki i miasto w tle. Denatowi nikt nie poświęca szczególnej uwagi. Dlaczego? Ano, dlatego. Ikar symbolizuje mnogość idei, które mimo pozornej - lub faktycznej - wzniosłości, pozostają zabawką nielicznych. To, co poznajemy jako historię dziejów, to losy Ikarów, których kawałek nogi widać gdzieś w rogu. Między nimi samo państwo, jako wspólnota interesów feudalno-kupieckich elit, otoczona nimbem świętości przez dziewiętnastowieczny nacjonalizm i współczesny system edukacji. Także kultura wysoka, zwłaszcza we współczesnej, zdegenerowanej formie. Tak to wyglądało we wszystkich cywilizacjach, od murzyńskich golasów, przez Azteków i Rzymian, po Cesarstwo Korei. Chłop idzie za pługiem i patrzy w końską dupę. Kitajski wynalazca porcelany, scholastyk Pierre Abélard, Johann Strauss syn, wszyscy wzlatują albo upadają gdzieś na ostatnim planie, pozostawiając przeważającą część ludzkości nieświadomą tego, że kiedykolwiek istnieli. Aż do rewolucji przemysłowej, po której Ikar przylatuje na pierwszy plan helikopterem, z zapasem jedzenia i zestawem medykamentów. I to w sumie tyle w kwestii równości kultur.

A skoro już przy malowidłach, do Wawy zjeżdża niedługo kolekcja niejakiego Rothko, którego bohomazy schodzą po cenach rekordowych. Takie na przykład Pomarańczowy-czerwony-żółty poszło za 72 miliony dolarów. Samo narzuca się przy tym pytanie - jak bardzo kogoś musi popierdolić, żeby wydawał tak gruby piniądz na coś, co własnoręcznie mógłby namalować w pół godziny? Odpowiedzieć można poprzez analogię z siedemnastowieczną holenderską tulipomanią. Nikt nie wkładał dziesięcioletniej średniej krajowej w kwiatuszek, no bo ładny. Kupowało się, bo było wiadomo, że ktoś to odkupi jeszcze drożej. A dlaczego odkupi? Bo będzie wiedział, że ktoś to potem odkupi jeszcze drożęj. I tak dalej. Aż bańka spekulacyjna wzięła i pękła. Czego sobie i państwu życzę w odniesieniu do sztuki współczesnej, chociaż podejrzewam, że możemy nie doczekać.

Z innej beczki. Temat znam dosyć pobieżnie, a samo spostrzeżenie ukradłem od Żurawskiego vel. Grajewskiego, ale wydaje mi się wyjątkowo warte uwagi. Orban na Węgrzech. Jak łatwo dostrzec, przeglądając nagłówki na Presseuropie, w Budapeszcie zapanował narodowy socjalizm (coś jak kaczyzm, tylko jeszcze gorzej). Jedna rzecz, która jest w tym wszystkim najbardziej fascynująca - reformy Orbana to zagrożenie dla demokracji, jako że ograniczają pewne wypracowane na zachodzie standardy instytucjonalne. Tymczasem, kiedy poprzednio premierujący Gyurcsany wprost przyznał: "kłamaliśmy, kłamiemy, będziemy kłamać" - czyt.: ani trochę nie liczymy się z opinią Demos, to nie, to wtedy spoko, demokracja działa zajebiście. I tylko zdziwienie kiedy przepytywana polityk nie potrafi stwierdzić czy odczytywany program jest programem jej partii, czy tej drugiej, bo różnią się wyłącznie nakłamanymi obietnicami.

sobota, 11 maja 2013

butthurt podróżny

Różni starożytni mądrale mieli różne zakresy zainteresowań w kwestii właściwego podmiotu dziejów. Platon skupił sie na państwie, tworząc debilną wizję idealnego, złoto-srebrno-brązowego społeczeństwa rządzonego przez filozofów. Zenon z Chiton wznosił się ponad polityczne partykularyzmy, głosząc istnienie wspólnoty ludzkiej, kierowanej tchnieniem boskiej Pneumy. Epikur (jeden z mądrzejszych), skupił się na jednostce, jej przyjemnościach i przykrościach. Twierdził, że człowiek powinien trzymać się z kolegami (bo przyjemnie) i nie angażować się specjalnie w życie publiczne (bo przykro). Arystoteles natomiast wybrał sobie rodzinę. Stwierdził, że rodzina jest spoko i spoko jest niewolnictwo. Niewolnik bowiem zapierdala, a rodzina ma więcej czasu dla siebie.

Jakiś czas potem starożytność szlag trafił. Do Platona dokopał się święty Augustyn, namoczył go w święconej wodzie i zaczął nauczać. Kilkaset lat później, święty Tomasz dorwał się do Arystotelesa, którego potraktował analogicznie. Bizantyjsko-moskiewskie prawosławie rozmiłowało się w tym pierwszym, katolicka nauka społeczna pokochała drugiego i tomizm pod koniec XIX wieku stał się oficjalną doktryną Rzymu. Stąd, po upływie kolejnych wieków, mamy Ligę Polskich RODZIN, RODZINĘ Radia Maryja i sieć komórkową W RODZINIE, Marsz w obronie życia i RODZINY, itede, itepe.

Dlaczego o tym? Siedzę w ciapągu i tłukąc dziarsko magisterkę, zrobiłem sobie przerwę na nowy numer Polityki. Okładkowy artykuł o rozwarstwieniu społecznym skonkludowano smutno, że takowe się utrwala. Klasa wyższa to uwłaszczona nomenklatura (tak, kurwa! oni tak napisali!), która wykorzystała posiadane wpływy do budowania pozycji w Trzeciej Najjaśniejszej, a kasę zrobiła nie tyle na wolnym rynku, co w administracji. Obecnie wysyła dzieci na kursy, uczy czytania, pisania, języków, malunku, tańca, śpiewu, recytacji. W efekcie, już na etapie wspólnego oglądania Pałer Rendżersów wiadomo, kto będzie magistrem inżynierem, a kto najwyżej młodszym majstrem. A winny temu - inter alia - spierdolony system przedszkolny, w którym Skarb Państwa płaci za pięć godzin dachu nad głową, szamę i trzy pudła zabawek, a na bonusy musisz wydłubać hajs z własnej kieszeni. Kogo stać, ten ma. Kogo nie stać, ten ma mukę.

Przedszkola. Od Frondy do KryPolu, od Pani Domu po jebane Wiadomości Literackie, wszyscy w tym kraju się zgadzają, że przedszkola to powinien być priorytet. Bo dziewczyna jak ma wypchnąć z siebie potomstwo, musi wiedzieć, że ktoś się tym dzieciakiem zajmie, jak ona wróci do roboty. I że z pensji pielęgniarki, szatniarki, pomagierki weteryniarza, będzie w stanie tego dzieciaka wyżywić i wyedukować, tak żeby zostało na życie i spłatę kredytu. "Przedszkola!", wypisują sobie na sztandarach feministki i o przedszkolach pisze Fundacja Republikańska bijąc na alarm przed katastrofą demograficzną. Bo że system ubezpieczeń społecznych nie przetrwa bez przyrostu siły roboczej, wiedzą wszyscy.

I co? I chuj. Jak było, tak jest i tak bud'iet wsiegda! Chociaż wszyscy się zgadzają.

A czarne pasibrzuchy, odmieniające za Tomaszem i Arystotelesem przez wszelkie przypadki słowo 'rodzina', temat przedszkoli jakoś omijają. Owszem, jak się pedały pedalą w dupala, to jest niewypowiedziane zagrożenie dla chrześcijańskiej rodziny - fundamentu społeczeństwa i narodu. In vitro, antykoncepcja i im podobne - tragedyja, ale rodzina się nie da, rodzina przetrwa, rodzina w Kościele ma oparcie. Kraść ludziom pieniądze na Fundusz Kościelny - to spoko, to zajebiście. Podzielić się łupem, założyć to tu tam katolickie przedszkole, żeby zwolnić trochę miejsca w publicznych - nope.

Druga sprawa, fajny był wywiad ostatnio w Judische Zeitung z Sierakowskim. Morał z niego taki, że rezygnacji z socjalistycznego, opiekuńczego etatyzmu, nie towarzyszyło powstanie etyki odpowiedzialności elit. Elita ma się - za Smithem - bogacić, a jej egoizm i próżność nolens volens przyczynią się do szczęścia ogółu poprzez mechanizmy rynkowe. Dobrze - powiada Sławo - ale to nie likwiduje kategorii przyzwoitości. Korzystając z taniej siły roboczej za pół minimalnej krajowej napędzasz oczywiście wzrost PKB, a chcącemu wszak nie dzieje się krzywda. Owszem, układ jest uczciwy, ale wciąż czyni cię to, Szanowny Przedsiębiorco, skończonym chujem.

Znów pytanko - gdzie jest Kościół? Wszak - jak można sobie posłuchać na corocznych kazaniach poprocesyjnych - strzeże on nieugięcie moralności i takich tam różnych. Zgoda, jeśli moralność zdefiniować jako brak rypania sie bez ślubu. Gdyby natomiast moralność zdefiniować jako moralność, okazuje się, że Kościół nie ma w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia. Dziwnym nie jest - jak mógłby taki pasibrzuch grzmieć z ambony o odpowiedzialności społecznej biznesu i nazwać kurewstwo kurewstwem, skoro podatków prawie nie płaci, a większą część jego składek na ZUS i NFZ odprowadzają wierni pod groźbą państwowej przemocy.

Zmiana tematu, bo mię żółć zaleje. Tyle dobrego, że się ostatnio klechy zgodziły na system analogiczny do 1% na NGOsy. Inna sprawa, że na warunkach wyjątkowo dla siebie korzystnych.

Antylogocentryzm. Postmodernizm ma generalnie swoje plusy. Koncepcja metanarracji Lyotarda - chociaż oczywiście przegadana i przekombinowana - jest, mimo wszystko, jedną z fajniejszych idei w dziejach myśli. Wynika z niej wniosek, że postrzeganie siebie jako zatomizowanej jednostki, części rodziny, narodu albo innej grupy, odbywa się poprzez poznanie pewnej opowieści i uznanie jej za własną. Człowiek świadomy powinien mieć to na uwadze i zdać sobie  sprawę, że Bolesław Chobry bardziej niż ojcem narodu był samcem alfa. I że więcej miał prawdopodobnie wspólnego z Robertem Baratheonem, niż z Aragornem. Gruby brzuch na przykład.

Prowadzić musi to do refleksji o pewnej względności stanu rzeczy, uznawanego za obiektywny. Czemużby więc nie pójść dalej tą drogą i nie uznać, że względne jest absolutnie wszyściutko? Były już starożytne przygłupy głoszące niniejszą maksymę, a że nihil novi sub sole, teraz mamy także przygłupów nowożytnych. Antylogocentryzm sprowadza się do twierdzenia, jakoby fałszem było przypisanie do tekstu określonego znaczenia. Fałszem jest więc także uznanie, że jedno znaczenie jest właściwsze niż inne. A zadaniem postmoderny - ten fałsz zdemaskować.

Z istnienia powyższej doktryny zdaje sobie sprawę niewielki ułamek ludzkości, a jednak udało się jej przeniknąć do powyższej świadomości. NO BO JAK TO, MATURA PISEMNA MA BYĆ OCENIANA WOBEC KLUCZA????!!!!!!111eleven Wszak czort wie, co oni sobie w tym kluczu wymyślili! I ja mam zgadywać, o co im chodzi?! A kto powiedział, że oni wiedzą lepiej niż ja, o czym jest czytanka?! A chuj tam, ja wiem lepiej, a punktów dostałem mało, bo SYSTEM NISZCZY KREATYWNĄŚĆ!!!

Na Teutatesa, jak masz porównać obronę Częstochowy Sienkiewicza z bombardowaniem Warszawy Białoszewskiego, to jest jasne jak dupa albinosa, co się w takim wypracowanku musi zawrzeć. Że tutaj romantyczne pierdololo w pozytywistycznej formie, a tam odmitologizowany strach i śmierć. Że tu poetyckie opisy i dwie beczki patosu, a tam sucha proza. Kto i kiedy jedno i drugie napisał, w jakiej sytuacji politycznej, w jakim nurcie umysłowym, czy jest jakieś topos, kto pisał podobnie, kto podejmował ten sam temat.  Masz pokazać, że czegoś tam się jednak na tym polskim nauczyłeś i że umiesz złożyć dwadzieścia zdań w zwartą całość. Inny przykład - genialne opowiadanie Iwaszkiewicza o bitwie na równinie Sedgemoore. Kto nie skmini kontekstu geopolitycznego powstania utworu, ten trąba. Pierdolenie, że on ma prawo to rozumieć po swojemu, tylko system go niszczy, jest żenujące. Oczywiście, klucz powinien być otwarty, z możliwością zastępowania drugorzędnych informacji innymi walorami. Oczywiście, program nauczania powinien uczulać na wyłapywanie kontekstów. Ale całe to biadolenie na klucze maturalne to jednak głupota.